piątek, 6 stycznia 2017

Mołdawia. Do Kiszyniowa do Maca

Podróż busem z roku 1975 wymaga pokory. Zanim w ogóle wyruszyliśmy, przeglądałam listę miejsc wartych zobaczenia. Teraz wiem, że było to bezcelowe. Bo podróż ogórkiem dla kogoś, kto na co dzień takiego busa nie posiada, to przede wszystkim cenne doświadczenie i możliwość zmierzenia się z wyzwaniem, jakim jest podróż na totalnym spontanie. Tu nie ma czasu na zwiedzanie, dłuższe przystanki czy sen. Celem samym w sobie jest podróż, a nie poszczególne miasta.

Do Kiszyniowa, stolicy Mołdawii, dojechaliśmy bardzo późno w nocy. Nocą Kiszyniów wygląda zwyczajnie, żeby nie powiedzieć: szału nie ma. Bieda, odrapane budynki, pomniki radzieckich socrealistów - tyle mogłam zapamiętać, bo wpadliśmy tam dosłownie na chwilę.

Niektórzy blogerzy są brutalniejsi w swoich opiniach i piszą, że Mołdawia to kraj, w którym nie ma absolutnie nic do zwiedzenia. Czy tak jest rzeczywiście? Trudno powiedzieć. By móc wydać taki surowy wyrok, trzeba byłoby spędzić tam co najmniej tydzień. A my zatrzymaliśmy się może zaledwie na godzinę. Zrobić jedną fotę w stylu "tu byliśmy" i wpaść do McDonalda, bo tylko McDonald może być czynny tak długo, właściwie to zdążyliśmy na kwadrans przed jego zamknięciem.

Przemknęliśmy przez Kiszyniów tak szybko, że z całego pobytu w tym miejscu pozostała jedynie fotografia, którą widzicie wyżej. I na której oprócz świateł Ogórka i flagi Mołdawii mało co widać. A wszystko dlatego, żeby na dłużej zatrzymać się w Rumunii. I właśnie o tym kolejnym naszym przystanku, a więc o wampirach, zamku Bran, Draculi i Bukareszcie, stolicy tego niedocenianego kraju będę mogła napisać dużo więcej. Do przeczytania!

zdjęcie: Maciej Margielski Photography

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polub na Facebooku