poniedziałek, 26 grudnia 2016

Naddniestrze. Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, trzeba jechać pod prąd


Naddniestrze to państwo nieuznawane. Jego całkowita powierzchnia wynosi 4163 km kwadratowe. Ale kraj ma swoją walutę, stolicę w Tyraspolu, prezydenta, flagę, godło, a nawet hymn. W zasadzie żyje swoim życiem. Mało kto tam jeździ. W przewodnikach można je wyszukać pod hasłem: "odwiedź kraje, których nie ma". Naddniestrze rządzi się swoimi prawami. Do tego stopnia, że kiedy wjeżdżasz na teren republiki, przestaje działać nawigacja. A potem, kiedy naddniestrzański milicjant wręcza ci mandat, okazuje się, że jechałe(a)ś pod prąd. Dlatego krótko o specyfice Naddniestrza, a zdecydowanie dłużej o tym, dlaczego warto jechać pod prąd.

W tym miejscu powinno się znaleźć kilka cennych wskazówek dotyczących tego, jak podróżować po sowieckim skansenie czy tej małej Rosji, jak ją nazywają.  Być może powinno, ale jeżeli kilka minut po wjeździe do Naddniestrza siada nawigacja, z oddali słychać dzikie psy, a milicja od razu wlepia mandat i wokół prawie żadnej żywej dobrej duszy, to uwierzcie, nie tworzy to sprzyjającej atmosfery. Byle to Naddniestrze przejechać szybko i bezboleśnie. Najlepiej tak, żeby kierowca nie odczuł tego w portfelu.

Razem z ekipą Statku Miłości planowaliśmy tylko tranzyt przez Naddniestrze. Nie zatrzymujemy się na dłużej, nie zwiedzamy. Dostaliśmy więc wizę w postaci świstka papieru, która pozwalała na 24-godzinny pobyt w tej małej Rosji. I mieliśmy szczęście, bo przy drugim zatrzymaniu przez milicję można już było mieć obawy, na jak długo nas w Naddniestrzu zatrzymają. Miło nie było. Zabierają dokumenty i każą czekać w samochodzie. Tak długo, że razem z tymi, którzy towarzyszą ci w podróży zaczynacie się zastanawiać, czy dobrze zrozumieliście komunikat. Dobrze. Po długim oczekiwaniu dostajecie je z powrotem i możecie jechać dalej. Wydaje się, że z lekką ulgą przekraczaliśmy granicę z Mołdawią. Bądźmy szczerzy: Naddniestrze nie pozostawiło zbyt wielu dobrych wspomnień czy skojarzeń. Ja zapamiętałam je właśnie z tej naszej jazdy pod prąd.

Ale jedno z państw, których nie ma, odfajkowałam już na swojej podróżniczej liście.

Jedź pod prąd i rób to, co Cię przeraża. Podróżnicze podsumowanie roku 2016

Zbliża się koniec roku 2016 i chyba jestem Wam winna wyjaśnienie, dlaczego blog nie tętni życiem tak jak dawniej. Otóż poprzedni rok, jak również tegoroczna podróż Statkiem Miłości uświadomiły mi, że to, co wpływa na nasz rozwój, to właśnie wspomniana jazda pod prąd. Jeżeli ludzie mówią ci, że coś powinnaś/powinieneś, nie rób tego tylko dlatego, że oni tak twierdzą. Być może nie rób tego wcale. Być może zrób coś zupełnie odwrotnego. Jeżeli czegoś nie czujesz, pozwól sobie na bunt. Spełnianie czyichś oczekiwań tylko po to, żeby ktoś cię zaakceptował, jest tożsame z brakiem autentyczności. Jeżeli pozwolisz sobie na autentyczność, to automatycznie zaczniesz przyciągać do siebie ludzi o podobnych poglądach, sposobie postrzegania świata i pasjach.

Bloga Podróże bez planu założyłam w lipcu 2015 roku. Wtedy był dla mnie odskocznią. Lipiec to taki czas, kiedy wszyscy się cieszą, jadą na wakacje i imprezują na festiwalach muzycznych. Ja nie bardzo potrafiłam się wtedy cieszyć. Starałam się więc szukać pozytywu w małych rzeczach, choćby w pierwszych czereśniach tamtego lata. Ale kiedy przestajesz czuć smak czereśni, to wracasz do punktu wyjścia: do nieprzespanych nocy i do tego, że przez cały dzień zjadłaś tylko jedną bułkę, bo brak ci apetytu. I kiedy nie mogłam zasnąć, pisałam. Tworzenie jak mało co działa oczyszczająco i pozwala na ucieczkę od niechcianych myśli. Ponoć najciekawsze książki i najpiękniejsze piosenki powstały właśnie w nocy.

Dziś wiele osób zarzuca mi, że na moich kanałach społecznościowych jest mnóstwo pozytywu, a przecież to niemożliwe, żeby wszystko było idealnie. Oczywiście, nie ma nic, co byłoby idealne. Ludzie są niedoskonali, świat jest niedoskonały. Ale chodzi o to, jak ten brak perfekcji we wszystkim, co Cię otacza, przyjmujesz na klatę. Ja nauczyłam się wtedy, zupełnie przez przypadek, doceniać to, co się ma "tu i teraz". I jestem wdzięczna za to, co mam, nawet jeśli niektóre marzenia wciąż pozostają niespełnione (przecież marzenia są po to, żeby je spełniać, mamy na to czas!). Niestety, chcąc nie chcąc, blog, który był dla mnie wtedy odskocznią, stał się pewnego rodzaju obciążeniem, ale i... częścią mnie. Dziś wielu ludzi, składając mi życzenia, życzy mi na przykład "podróży bez planu". I wcale nie mam im tego za złe, bo to właśnie te podróże bez planu pozwoliły mi odkryć siebie.

Tyle, że skoro już to odkryłam, to nie chcę powrotów do przeszłości. Był nawet moment, kiedy zastanawiałam się, czy bloga nie zamknąć. Bo teraz jestem szczęśliwa, bo mam wokół siebie ludzi, którzy nie narzucają mi, co mam robić, a wręcz przeciwnie - często dzielą te same pasje. Oni nie oczekują, że będę kimś innym niż jestem. Co więcej - akceptują również to, że się zmieniłam. A zmieniła mnie przede wszystkim jazda pod prąd. I choć biłam się z myślami, to bloga będę prowadzić dalej - w końcu w pewnym sensie tamte podróże stały się częścią mnie. W przyszłym roku będzie najprawdopodobniej mniej wpisów związanych z rozwojem osobistym (w tym stylu dokończę jedynie relacjonowanie podróży ogórkiem, bo podróż Statkiem Miłości była dla mnie rodzajem życiowego road-movie).


Czego Wam życzę w 2017 roku? Tego, żebyście przełamali w sobie strach przed nieznanym. "Rób to, czego się boisz" - usłyszałam kiedyś. To najbardziej genialny sposób na to, żeby pozwolić sobie na "bycie sobą".

Czego życzę sobie? Kolejnych podróży bez planu, ale już nie takich do wnętrza siebie, lecz takich na spontanie i z ludźmi, z którymi dzielę swoje pasje. Z takimi ludźmi, z którymi można patrzeć w tym samym kierunku i widzieć świat w kolorowych barwach.






Zdjęcie wykonane w klubie Music & Motion Centrum Tańca i Fitness we Wrocławiu






Polub na Facebooku