poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Warszawa. Pod wpływem adrenaliny jest piękniejsza

Największą krzywdę robimy sobie, tworząc kalki i uprzedzenia. Etykietki i generalizacje. Przyznam, że naprawdę nie przepadałam za Warszawą. Wiecie, jak to jest. Miejsca tworzą ludzie. Jeżeli trafiacie na kogoś, kto nie rozdaje życzliwości na prawo i lewo (albo raczej na kogoś, kto jest po prostu nieżyczliwy, nawet jeżeli zdarzyło się to dwadzieścia lat temu), to nie chce Wam się tam wracać. Cóż, najwyższy czas zmienić zdanie.

Bo to właśnie Warszawa okazała się tym miastem, w którym spełniło się jedno z marzeń. De facto to właściwie nawet nigdy nie było marzeniem, bo marzenia zwykle są osiągalne, a jeżeli coś wydaje się nieprawdopodobne, to czy w ogóle można o tym marzyć?

Najpiękniejszą rzeczą w karierze dziennikarza jest przeprowadzenie wywiadu z aktorem/wokalistą/pisarzem, którego losy śledzisz na bieżąco. Wiesz, w czym gra, a w przypadku wokalistów, kiedy wyda następną płytę. Wiesz nawet, ile ma centymetrów wzrostu i kiedy wziął ślub.

I kiedy wychodzisz z takiego spotkania, czujesz się tak jak Murphy z najnowszego filmu Gaspara Noe po zażyciu opium. Odlatujesz. Poczucie satysfakcji miesza się z poczuciem spełnienia. Ci, którzy wiedzą, o czym piszę, nazywają to dziennikarską adrenaliną. Z takim określeniem niejednokrotnie spotkacie się w wywiadach z dziennikarzami. Dodajmy: dziennikarzami z pasji i zamiłowania.

I kiedy jesteście już pod wpływem tej adrenaliny, to miejsca, które kiedyś wydawały Wam się obskurne, stają się po prostu piękne. Nagle potworny Pałac Kultury i Nauki obrasta zielenią, a Hala Mirowska przypomina wrocławską Halę Targową. Gdzieś po drodze trafiacie na ulicę Kubusia Puchatka i włoską restaurację z przemiłą obsługą (choć i tak żadne miejsce w Warszawie nie może się równać z jedną z kawiarni na Krakowskim Przedmieściu).



Dlaczego o tym wszystkim piszę? 

Po pierwsze: mówię stanowcze NIE etykietowaniu. Szufladkowaniu miejsc i ludzi. Bo coś, co niesie ze sobą negatywne konotacje, nagle może stać się czymś, co kojarzyć Wam się będzie wyłącznie pozytywnie. Tak jak mi Warszawa przestała się kojarzyć ze snobizmem i zarozumiałością, a powoli zaczyna być symbolem pasma sukcesów na płaszczyźnie zawodowej.

Po drugie: staram się zarażać pasją. Jestem zdania, że żadne pieniądze nie są w stanie zastąpić  frajdy z robienia w życiu rzeczy, które cię fascynują. Jeżeli w Twoim życiu jest coś takiego jak PASJA, to nie daj sobie nigdy wmówić, że nie warto za nią podążać. Z pewnością spotkasz ludzi, którzy powiedzą Ci, że to niemożliwe, mało opłacalne, że nie warto. Wskażą ci inne opcje i powiedzą: tam jest lepiej: większy prestiż, większy hajs. Nie daj sobie wcisnąć tego kitu. Jeżeli robisz coś z pasji, to prawdopodobnie ta pasja była kiedyś Twoim marzeniem. Teraz to marzenie się już spełniło. A marzeń się nie porzuca.




sobota, 29 sierpnia 2015

Warszawa. Bo marzenia są po to, żeby je spełniać

"Clive Standen przyjeżdża do Polski". Niemożliwe. Czytam jeszcze raz. "Clive Standen przyjeżdża do Polski". Nie no, nie ma opcji, pewnie jakaś fejkowa informacja. Trzeba potwierdzić.  Potwierdzam. To nie fejk. Na pomysł wyjazdu do Warszawy wpadam momentalnie. Nie ma dla mnie znaczenia, że ten wyjazd będzie kosztował mnie kolejną nieprzespaną noc. Do tego właśnie wtedy, kiedy już poradziłam sobie z bezsennością, kiedy znowu zaczęłam normalnie funkcjonować.

Piszą, że jestem "łowczynią celebrytów", ale ja nie szukam okazji do spotkań z nimi dla lansu. Nie chodzi o zdjęcia ani autografy. Chodzi o... pasję. Tak jak w podróżach najciekawsi są spotkani na drodze ludzie, tak w pracy dziennikarza najpiękniejsze są wywiady. Bo dziennikarz od swoich rozmówców się uczy. To dzięki nim umie słuchać i rozumieć inny punkt widzenia. Zadawać pytania i milczeć wtedy, gdy sytuacja tego milczenia wymaga. Ale do tego tematu wrócę jeszcze w innym poście.

Warszawa uczy mnie doceniania tej pasji na nowo. Po pierwsze dlatego, że większość aktorów czy pisarzy promuje filmy/seriale/książki właśnie w stolicy. Stąd coraz częściej bywam w mieście, którego kiedyś nie znosiłam. Po drugie dlatego, że aktorzy czy pisarze to także najczęściej ludzie z pasją. A niezwykle miło jest spotkać się z kimś, kto rozumie twój punkt widzenia. Kto osiągnął sukces dzięki determinacji i zaangażowaniu.

Jeżeli masz w sobie pasję, nie zastanawiasz się. Nie robisz planów, obliczeń, nie kalkulujesz, na ile ci się to opłaci. Po prostu rzucasz wszystko i jedziesz. Nawet jeśli może okazać się, że to jazda bez trzymanki. Najpiękniejsze podróże to podróże bez planu. Największe sukcesy to te zbudowane w oparciu o pasję, nie o chłodne kalkulacje.



sobota, 22 sierpnia 2015

Kiedy wyjazd do stolicy staje się podróżą życia



Warszawa. Wieżowce nowe, reklamy wielkoformatowe, tęcza, pieprzony Żoliborz. Tam już nie tylko wiosna, lecz nawet lato spaliną oddycha. 

Właściwie nie ma po co jechać. Bo Warszawie brakuje uroku, którym może poszczycić się Wrocław albo nawet owinięty smogiem Kraków. Ale los jest przewrotny i przeważnie śmieje ci się prosto w twarz - z uporem maniaka będę to powtarzać. Nie warto się uprzedzać do miejsc. Ani do ludzi. Nadawanie im etykietek w stylu "never again" mija się z celem, bo w najmniej oczekiwanym momencie czekać Cię będzie miła niespodzianka, po której będziesz musiał(a) powiedzieć sobie: "sorry, zwracam honor".

Pamiętam Warszawę z dzieciństwa. Zabetonowaną, szarą, zimną. Pamiętam, jak bardzo chciałam wrócić do domu, do Wrocławia. Za rodzinnym miastem nie tęskniłam aż tak bardzo nawet wtedy, kiedy przez ponad rok mieszkałam na innym kontynencie. Ale Warszawa mnie od siebie odpychała. Potem niespecjalnie chciałam do niej wracać. To właściwie ona wróciła do mnie, przez całą serię różnych, przeważnie zawodowych okoliczności i doświadczeń. Koncerty, festiwale, eventy, wywiady. Teraz wraca po raz kolejny. I to wraca z hukiem, bo do Warszawy przyjeżdża Clive Standen, gwiazda serialu "Vikings" (dla wtajemniczonych aktor wcielający się w postać Rollo).

I nagle muszę teraz weryfikować obraz snobistycznej, zimnej Warszawy z Warszawą, będącą oknem na wielki świat. Z Warszawą, która pozwala spełniać marzenia.

Możecie nadawać miejscom etykietki. Bo w Chinach je się psy, Stany są skorumpowane, w Rumunii kradną, a Włosi są metroseksualni. Zgoda, w każdym stereotypie jest jakieś źdźbło prawdy, ale pojedź kilka razy, przeżyj i dopiero wtedy wydaj osąd. Bo każde miejsce jest jak moneta. Od Ciebie zależy, czy wyrzucisz orła czy reszkę. Ja tym razem stawiam na orła.

"Jaka piękna ta Warszawa. Będzie hajs i love, i sława"




piątek, 14 sierpnia 2015

Trzy rzeczy, bez których nie zaczniesz podróżować solo. A może nie tylko solo

Dwa dni przed wyjazdem do Berlina byłam mocno wnerwiona. Naprawdę mocno. Wiecie, są takie dni, kiedy zdarza się seria przykrych zdarzeń: ucieknie Ci tramwaj, w następnym zapomnisz skasować biletu, a tu kontrola, potem spieszysz się do pracy, przebiegasz na czerwonym świetle i zatrzymuje cię policja, dostajesz mandat. Wydaje Ci się, że nagle cały świat staje przeciwko Tobie. Przed Berlinem miałam podobnie, tylko że zdarzenia były trochę większego kalibru. A przynajmniej wówczas tak mi się wydawało. Bo - jak to mówią - "za jakiś czas będziesz się z tego śmiać". I nawet jeśli początkowo jest to śmiech nieszczery jak u Jokera z "Mrocznego Rycerza", to z czasem uśmiechniesz się od ucha do ucha i powiesz: jadę dalej. Swoją drogą, to jest jedna z najlepszych scen w wykonaniu Heatha Ledgera:





Berlin pozwolił mi zrozumieć, że są rzeczy, bez których nie da się ruszyć dalej. I nie da się podróżować.

Po pierwsze: zaufanie

To jasne jak słońce. Każda podróż to spotkania z nowymi ludźmi - czy tego chcesz, czy nie. Nagle znajdujesz się w obcym mieście i nawet jeśli masz dobrą mapę, to i tak nie zawsze będziesz w stanie dotrzeć do celu (zobacz też: Plany? Czasem nawet plan miasta nie pomaga) . Jeśli znasz język obcy, super, ale to nie wystarczy. Musisz jeszcze chcieć rozmawiać z ludźmi, których nie znasz. Dla osób o ekstrawertycznej osobowości to przeważnie nic strasznego. Ale na swojej drodze spotkałam ludzi, którzy mieli z tym poważny problem (mimo doskonałej znajomości języka obcego!). Brak zaufania, może brak odwagi w nawiązywaniu kontaktów z obcymi ludźmi i to na tym podstawowym poziomie.

Bo przejdźmy na poziom bardziej zaawansowany. O ile pytanie o drogę jest równie łatwe jak przeprowadzenie sondy wśród mieszkańców, o tyle np. couchsurfing wymaga od Ciebie naprawdę dużych pokładów zaufania. Możesz zrobić research, sprawdzić referencje, ale jeśli kiedykolwiek ktoś nadużył Twojego zaufania, to decyzja o skorzystaniu z tej formy podróżowania z pewnością nie przyjdzie ci łatwo. Ja musiałam do niej dojrzeć. Ba! Dojrzewałam dość długo. I wiecie co, cieszę się, że w końcu się przełamałam.

Po drugie: niezależność

Jeżeli lubisz, kiedy skacze poziom adrenaliny, ciągle chcesz coś kreować i tworzyć, masz milion pomysłów na minutę, to nie licz na to, że jak powiesz znajomym czy rodzinie o pomyśle skoku na bungee, to przyklasną. Nie powiedzą "jedź", kiedy nagle oznajmisz, że wybierasz się na drugi koniec świata. Będą się dziwić, że jedziesz do obcych ludzi i uznają Cię za szaloną, kiedy stwierdzisz, że wybierasz się za granicę głównie po to, żeby zobaczyć parę fotografii, nawet jeśli mowa o takim fotografie, jakim jest Mario Testino. W życiu trzeba być trochę egoistą. Może to brzmi brutalnie, ale niestety tak jest. Nie mam na myśli tu tego, że masz przestać liczyć się z innymi ludźmi. Umiejętność pójścia na kompromis też jest ważna. Ale czasem trzeba również postawić na swoim. Nikt poza Tobą samym nie wie, czego potrzebujesz najbardziej w danym momencie. I nie chodzi już tylko o wystawę Testino. Chodzi o to, że jeśli chcesz tę wystawę zobaczyć, to żadna seria przykrych zdarzeń nie powinna Cię wytrącić z równowagi. I ogromnie się cieszę, że ja się nie dałam i że pojechałam.
Zobaczcie: to mniej więcej tak jak z zakupami. Idziesz do sklepu, wybierasz między dwiema parami butów. Pytasz o radę i ostatecznie skłaniasz się do tych, które podobają się Twojej przyjaciółce/koleżance/facetowi (niepotrzebne skreślić). Na co Ci to? To ty będziesz potem narzekać przez pierwsze tygodnie, że źle leżą i że może te drugie byłyby wygodniejsze. A jak masz problem z wyborem, to po prostu weź obie pary. Ja kupiłam dwie, nawiasem mówiąc zamiast wentylatora, zresztą wiatraki to ostatnio towar deficytowy.

Na bungee jeszcze nie chcę skakać, ale wiem, że czasem lepiej postawić na swoim i co jeszcze ważniejsze, zacząć cieszyć się własnym towarzystwem. I jeszcze jedno: bez poczucia niezależności będziesz czekać na jakieś okazje, które de facto mogą nigdy nie nadejść. Zdecydowanie lepiej jest wziąć los we własne ręce.

To m.in. właśnie dzięki takiemu "uporowi maniaka" pracuję w zawodzie, który sama wybrałam. A pisanie jest dla mnie jak narkotyk. Wciąga.

Po trzecie: odwaga

Przed wyjazdem przeważnie zadajesz sobie serię nieszczęśliwych pytań: A czy się uda? Czy dasz radę? Czy Ci nie ukradną paszportu? Czy odnajdziesz się w obcym mieście? I tak dalej, i tak dalej. Nagle ta seria pytań nakręca jakąś dziwną spiralę poczucia, że coś jednak się może nie udać. Problem polega na tym, że to Ty jesteś źródłem tej spirali. Kobiety mają do tego większą skłonność, bo kobietom wmawia się, że muszą koniecznie mieć się na kim oprzeć. A jeśli podróżują solo, to już na pewno igrają z ogniem. Cóż, to ja w takim razie przystępuję do fanklubów Stiega Larssona i Katniss Everdeen.



W necie znajdziecie mnóstwo poradników w stylu, jak się przełamać i pokonać strach. Ostatnio radził nawet Piotr C. z Pokolenia Ikea, opisując historię Jedidiacha Jenkinsa. Inspirujące, przyznaję, ale mimo wszystko większość tych wszystkich poradników pozostaje mało skuteczna. A to dlatego, że strachu można pozbyć się w jeden szybki sposób: wystarczy się wkurzyć. Albo zaufać, bo strach rodzi się przeważnie w wyniku braku zaufania. Dlaczego zatem musisz się wkurzyć? Bo kiedy wszyscy mówią ci, że nie dasz rady, że to jakieś szaleństwo, że to bez sensu, ty podświadomie zaczynasz się buntować. Chcesz udowodnić już tylko i wyłącznie sobie, że tak nie jest, że właśnie dasz radę. I to jest właśnie moment, w którym pozbywasz się poczucia strachu, a następnie zaczynasz robić rzeczy poniekąd irracjonalne, dla niektórych szalone i niezrozumiałe, ale to jest właśnie pierwszy krok do Twojego sukcesu i poczucia ogromnej satysfakcji.

Podobno od około dwóch miesięcy jestem inną osobą. Przez ten czas zrobiłam co najmniej kilka rzeczy, na które nie zdecydowałabym się nigdy w życiu albo musiałabym je bardzo mocno przemyśleć. Pozowałam do zdjęć, na które pewnie jakiś czas temu nigdy bym się nie zgodziła. Pojechałam pierwszy raz na Woodstock sama, z biletem w jedną stronę (a dotąd jazda gdziekolwiek z biletem w jedną stronę, mimo całej spontaniczności, o której tak dużo piszę na blogu, była naprawdę nie w moim stylu; w Woodstocku solo nie ma nic nadzwyczajnego - uwierzcie mi, tam się bawi 500 tys. ludzi!). Efekt? Jedni gratulują, inni się dziwią.

Ale wiecie co, tak jest lepiej. Po prostu porażki przekuwam w sukces i cieszę się teraźniejszością. Poza tym czasem porażka nie jest porażką, tylko początkiem czegoś lepszego. Wszystko jest kwestią postrzegania. Carpe diem.



poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Berlin. To miasto żyje sztuką

Wreszcie mam chwilę, by opisać Wam Berlin, już nie tylko pod kątem wystawy "Mario Testino. In your face", lecz jako miasto.

Podróż do Berlina minęła w mgnieniu oka. Około 5. nad ranem byłam na miejscu. Nawet nie macie pojęcia, jak takie duże miasta potrafią być piękne w porze, kiedy wszyscy ludzie jeszcze śpią. Cisza, spokój, puste ulice. Tylko wtedy można dostrzec rzeczy, które umykają w godzinach szczytu, kiedy główne ulice miasta są po prostu przeludnione.

Berlin wita misiami, bo przecież symbolem tego miasta jest niedźwiedź. A kiedy trafiasz w okolice ogrodu zoologicznego, misia spotkasz ze trzy razy na tej samej ulicy. Prawie jak we Wrocławiu, gdzie na sfotografowanie wszystkich krasnali nie wystarczyłoby jednego dnia.



To, co od razu przykuje Waszą uwagę, to także przywiązanie do solidnych marek niemieckich samochodów, takich jak BMW czy Mercedes. Z tym że w Niemczech posiadanie takiego auta to raczej żaden luksus.

A propos luksusów. Panorama Berlina z ostatniego piętra KaDeWe, czyli niemieckiej wersji Harrodsa, jest naprawdę imponująca. Sam dom handlowy robi wrażenie tylko dlatego, że jego powierzchnia jest naprawdę ogromna. Ceny zapewne kosmiczne, bo marka goni markę. Bvlgari, Swarovski itp. Nie, to mi już nie imponowało. Cały ten snobistyczny przepych KaDeWe jakoś kłócił się z obrazem Berlina artystycznego i spokojnego, bo właśnie takie oblicze miasta zaprezentował mi mój host z couchsurfingu. Jak się okazuje, Berlin to miasto tętniące sztuką. Galerie, uliczni artyści, graffiti i tancerze breakdance. Nie, to nieprawda, że w przypadku tych ostatnich chodzi  wyłącznie o ludzi młodych. Spójrzcie na pana ze zdjęcia obok. Ma prawdopodobnie około 50 lat, może więcej. Wielu mogłoby pozazdrościć kondycji i umiejętności. 


Może Was to zdziwić, ale celowo nie byłam przy Bramie Brandenburskiej. Widziałam ją już dwukrotnie, przy innych okazjach. Wystarczy. Drugiego dnia pobytu wybrałam się natomiast do ogrodu zoologicznego. Jest to jeden z tych ogrodów, które mogą pochwalić się największą liczbą gatunków zwierząt na całym świecie. Wypad do zoo to idealna atrakcja nie tylko dla rodzin z dziećmi, również dla podróżujących solo. A jeśli dodatkowo tak jak ja jesteście miłośnikami zwierząt, to berlińskie zoo powinno być obowiązkowym punktem programu Waszej wycieczki.

Ostatnią rzeczą, o jakiej chciałam wspomnieć, to kuchnia. Wegetarianie i weganie mogą mieć problem, bo knajp z rozmaitymi rodzajami wurstów jest tyle ile w Turcji kebabów. Nie jem mięsa w porze śniadania, więc kiedy trafiłam na niewielką i niepozorną kawiarnię Petit Cafe, gdzie w menu nie było wurstów, byłam naprawdę zachwycona. I mimo że wkoło roiło się od dużo bardziej eleganckich restauracji, szczycących się tradycyjną, niemiecką kuchnią, to właśnie tu zaglądało najwięcej klientów. Świeże kanapki z jajecznicą na pieczywie, kakao, kawa - nic więcej nie potrzeba do szczęścia o 8. rano. Do tego zabawna dekoracja, czyli stoły w kapciach. Efekt? Czujesz się tak, jakbyś dopiero miał(a) wstać z łóżka.


Zapraszam do obejrzenia krótkiego photostory.





czwartek, 6 sierpnia 2015

O tym, dlaczego nie warto wyjeżdżać dla pieniędzy

Poświęcenie, spontaniczność i miłość do bliźniego - to trzy złote zasady, które staram się promować na swoim blogu i oczywiście w życiu. Trzy rzeczy, które tworzą mnie i mój styl podróżowania. Nie, nie jestem aniołem. Nie spadłam z nieba, chociaż mówią mi, że mam dobre serce. Mam wady, jak każdy. Nie w tym rzecz.



Ostatnia moja spontaniczna podróż to Kostrzyn nad Odrą. Przystanek Woodstock. Spontanicznie. Po raz pierwszy jechałam gdzieś z biletem w jedną stronę. Niesamowite uczucie. Kupujesz taki bilet, wsiadasz do pociągu, a potem nucisz sobie nieśmiertelną Marylę: "Wsiąść do pociągu, byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet. Ściskając w ręku kamyk zielony, patrzeć jak wszystko zostaje w tyle". Tak właśnie chciałam. Zostawić wszystko w tyle.  Zapomnieć o pewnych rzeczach. Tylko kamyka nie miałam.

Nawet prawie się udało. Na kilka dni.

Pieniądze nie są ważne. Gdzie się tego dowiesz? Na Woodstocku. I nie tylko 

Na Przystanku Woodstock jeszcze bardziej zdałam sobie sprawę, że pieniądze nie są wartością. Nie dla mnie. Jeden z woodstockowiczów przyjechał do Kostrzyna, mając w portfelu 8 złotych. Wystarczyło na dwa piwa. Jak wrócił? Jak pewnie wielu innych woodstockowiczów. Stanął z  tabliczką typu "zbieram i chuj" i nazbierał. Pięćdziesiąt euro od jakiegoś Niemca, który zaparkował gdzieś swoje BMW. Miał na bilet powrotny i jeszcze mu zostało na płyty, biografię Ozzy'ego i piwo.

Przystanek Woodstock to nie jest przystanek, gdzie rządzą dragi. Kostrzyn nauczył mnie pokory. Pokory do życia.

Jakiś czas temu brałam pod uwagę możliwość wyjazdu na stałe do Niemiec. Znam język i to nawet całkiem dobrze, poradziłabym sobie. Na Zachodzie pracy jest sporo. Nowe miejsce, nowe możliwości. Zostałam w Polsce nie dla siebie. Dla kogoś.

Kiedyś już o tym wspominałam. Są ludzie, którzy potrafią rzucić wszystko i dla drugiej osoby z Europy polecieć do Afryki. Nie, to nie jest tylko mój kobiecy wymysł. Mężczyźni twierdzą często, że kobiety lubią się poświęcać. Mam wokół siebie wiele osób, które to zrobiły. To nie tylko kobiety. Jeszcze miesiąc temu pewnie dołączyłabym do tego grona. Tak, mogłabym wyjechać na Węgry, do Włoch lub gdziekolwiek indziej na świecie nawet na stałe. Wiązałoby się to z wieloma wyrzeczeniami, ale jeśli myślisz, że warto, to znaczy, że warto. Ja tak właśnie myślałam. I to nie był pierwszy raz, kiedy zadawałam sobie pytanie: czy jestem w stanie wyjechać nie dla pieniędzy, ale dla kogoś. Parę lat temu miałam pojechać do Nowej Zelandii. Podobno jest tam wiele możliwości dla programistów. Dla osób piszących w języku polskim - znacznie mniej. Nie zgodziłam się. Budowałam tu swoją karierę, nie chciałam.




Los czasem śmieje nam się w twarz. Kiedy zdążysz już zaakceptować te wszystkie wnerwiające nawyki i to, że nie będziecie chodzić razem na koncerty, bo słuchacie innej muzyki, kiedy uświadamiasz sobie, że tak, dla tej osoby byłabyś w stanie wyjechać z Polski, to nagle dostajesz figę z makiem. I zaliczasz tzw. fuckup. On wyjeżdża dla siebie, bo za granicą jest większy hajs niż tutaj. Ale ty nawet o tym nie wiesz, dowiadujesz się po fakcie. Dowiadujesz się wtedy, kiedy wydaje ci się, że koniec z tym, że nie chce ci się stawiać kroków jak u Pezeta, że już się pozbierałaś jak armia Andersa w jednym z kawałków L.U.C.-a. A propos L.U.C.-a. On też zbierał się jak armia Andersa. Stąd jego płyta "REFlekcje o miłości apdejtowanej selfie". Tytuł płyty godny Nobla. Bo czasem coś, o czym nie mówi się głośno, jest bardziej trwałe niż to, co chce się wykrzyczeć całemu światu.

Mam milion razy bardziej komfortową sytuację niż L.U.C. M.in. właśnie dlatego mogę wyżywać się na klawiaturze. Nie jestem popularna jak Pokolenie Ikea. Mogę napisać, co chcę, a i tak nikogo tym nie zranię. Bo nikt, o kim piszę, tego nie przeczyta. Chociaż i tak nie dowiecie się wszystkiego. Bo los śmiał się jeszcze bardziej. Zostawmy to.

fot. Borbás Krisztián, freeimages.com
Wróćmy do pieniędzy. Dorastałam w blokowisku. Mam ciepły dom i rodzinę, na którą wciąż mogę liczyć. Ale pamiętam takie dni, kiedy sąsiadka z bloku chodziła po klatce, prosząc o 20 złotych, bo nie wystarczało jej na chleb. Obserwując to wszystko, obiecywałam sobie, że będę walczyć o wolność finansową. O taką pensję, przy której nie będę musiała zastanawiać się, jak przeżyć do końca miesiąca.  A teraz? Teraz już rozumiem, dlaczego wielu biednych ludzi ma większe poczucie spełnienia i szczęścia niż niejeden milioner. Hajs szybko przychodzi i szybko odchodzi. Zarabiasz, wydajesz, czasem coś odłożysz. Może nawet uda ci się na coś nazbierać. Ale rzeczy materialne cieszą na krótko. A to, co otrzymujesz od innych ludzi i to, czym możesz dzielić się z innymi ludźmi, jest trwałe. Nie twierdzę, że wieczne, bo nic nie jest nam dane na zawsze, a pewne są tylko dwie rzeczy: śmierć i podatki. Ale uważam, że jeśli nie wieczne, to przynajmniej trwałe.

To przekonanie powstało wtedy, kiedy ktoś, dla kogo byłabym w stanie wyjechać, wybrał pracę za granicą i prawdopodobnie większą pensję - taką, z której pewnie da się uzbierać na luksusowy samochód i apartament. I, o ironio, na Woodstocku spotkałam Rafała Sonika, którego stać byłoby na dwadzieścia lamborghini. Tylko że Rafał Sonik nie chciał tych lamborghini. Wybrał pasję i możliwość dzielenia się nią z innymi ludźmi.

Przeczytaj też wywiad z Rafałem Sonikiem

Niewiedza jest lepsza niż wiedza

Tak mówią, ale nie wierzcie. "Najbardziej bolesna prawda jest lepsza niż najmniejsze kłamstwo" - to jedna z moich życiowych zasad. Bo kiedy znasz fakty, to nawet jeśli są niewygodne, to w końcu dojdziesz do momentu, kiedy je zaakceptujesz. A kiedy wiesz, że coś gdzieś nie gra, to zaczynasz zastanawiać się nad tym, gdzie brakuje puzzla. Zawodowy dziennikarz zadaje sobie pytanie "dlaczego" i robi research. Tylko że to się nie sprawdza, nie w życiu. W życiu pytanie "dlaczego" jest gówno warte. Czy jestem rozgoryczona? Nie. Rozczarowana? Tak, swoją naiwnością. Tym, że dałam się nabrać, zanim usłyszałam, że to prima aprilis.

Uwielbiam swoją pracę, piszę z pasji i nauczyłam się zadawać pytania. Nauczyłam się też tego, że mam oczekiwać faktów. I teraz mam problem. Bo w  życiu tak nie ma. Bo są ludzie, którzy kłamią, manipulują, intrygują, osądzają. Są też tacy, którzy myślą, że mówią prawdę, choć tak naprawdę oszukują sami siebie. A przy okazji innych. I w końcu: są tacy, którzy żyją dla hajsu i którym pieniądze przesłaniają wszystko inne i tacy, którzy mają pasję i potrzebę dzielenia się z innymi. I to Ty wybierasz, kim chcesz być.


Polub na Facebooku