sobota, 30 września 2017

MIEJSCA Z HISTORIĄ. Westerplatte, czyli gdzie trzeba być 1 września?



Gdańsk. 1 września 2017, godz. 5.00. Polski Bus właśnie wjeżdża na dworzec autobusowy. Kilka minut później podjeżdża T3, którą mamy pruć na Finsterwalde. Taki jest plan. Ale zanim wcielimy go w życie, pada pytanie, na które nie trzeba odpowiadać. Odpowiedź jest znana. "To co, zahaczymy o Westerplatte? W końcu dziś 1 września." 

I kiedy uzmysłowimy sobie, że dokładnie 78 lat temu w tym miejscu polscy żołnierze walczyli o wolność, to trudno o brak emocji. Przejść obojętnie obok trudnej polskiej historii po prostu się nie da.

***

1 września 1939. Na miejscu czuwała wtedy jedna trzecia załogi. W nocy, niedaleko twierdzy Wisłoujśćie żołnierze kompanii Kriegsmarine zeszli z pokładu okrętu Schleswig-Holstein na ląd (pancernik wpłynął na wody pod pretekstem kurtuazyjnej wizyty 25 sierpnia, spodziewany mniejszy okręt miał rzekomo ulec awarii). Rankiem 1 września działa były już wymierzone w Westerplatte. W dzienniku pokładowym zapisano: "Okręt idzie do ataku na Westerplatte". Zanotowane o godz. 4.43.

W bitwie o Westerplatte po stronie polskiej zginęło około 20 żołnierzy, po stronie niemieckiej - 300. Obrońcy Westerplatte, choć znajdowali się na straconej pozycji, odparli 13 szturmów, a ich walka jest do dziś symbolem determinacji, z jaką Polacy sięgali po wolność kraju.

Według źródeł historycznych dowódca obrony na Westerplatte, miał usłyszeć od podpułkownika Wincentego Sobocińskiego następujące słowa: "Heniek (mjr Henryk Sucharski - przyp. red.), nie licz na żadną pomoc, nie macie tutaj żadnej szansy. Gdańsk jest odcięty. Uważaj jutro rano, Niemcy uderzą, nie dajcie się zaskoczyć. Ty dowodzisz i ty decydujesz. Jak uznasz, że opór nie ma szans, wiesz, co robić. Nie daj się tylko zaskoczyć".

Na Westerplatte 2 września na chwilę pojawiła się biała flaga. Możliwe, że zwątpił właśnie Sucharski, na Westerplatte miało także dojść do buntu niektórych żołnierzy. Od tamtej pory rzeczywistym dowódcą Westerplatte miał być kapitan Franciszek Dąbrowski.

Oficerowie z Westerplatte o słowach Sobocińskiego mieli dowiedzieć się dopiero po wojnie. Wielu liczyło na pomoc ze strony Francji czy Wielkiej Brytanii.

***

Ku czci polskich żołnierzy na Westerplatte stanął Pomnik Obrońców Wybrzeża. Pomnik ma 23 metry wysokości. To właśnie tam, pod pomnikiem, co roku organizowane są uroczystości. Szkoda tylko, że w tym roku apel pamięci dotyczył nie tylko obronców Westerplatte, nie tylko tych, którzy zginęli w walce o ojczyznę, lecz także tych, którzy ponieśli śmierć w katastrofie smoleńskiej. Moim zdaniem nie powinno się mieszać historii.

Nigdy więcej wojny.

Peace.





wtorek, 15 sierpnia 2017

Powoodstockowe refleksje, czyli dlaczego wybrałam rock'n'roll?



Miał być tylko jeden wpis na temat Woodstocku, ale coś się we mnie buntuje, chyba właśnie odzywa się dusza punkowca i milknie rastafara. A nocą przelewanie myśli na papier idzie o wiele sprawniej. Może właśnie teraz, kiedy "zaraz będzie ciemno", uda mi się najtrafniej przekazać Wam, czym jest dla mnie ten festiwal i dlaczego wybrałam rock'n'roll.

Rok temu opublikowany został tekst, w którym napisałam, że Przystanek Woodstock zmienia ludzi. To było wspomnienie Przystanku Woodstock 2015 (cały tekst możecie przeczytać tutaj). Zmienia ludzi? Brzmi to może mało wiarygodnie, a w druku dla kogoś, kto nigdy na Woodstocku nie był, wygląda surrealistycznie jak pokręcone zegary Salvadora Dalego, ale w moim przypadku tak właśnie się stało. Zresztą, pisałam o tym nawet na łamach tego bloga. I piszę raz jeszcze, bo może w ten sposób uda mi się przybliżyć szczególny klimat tego festiwalu i opowiedzieć, jak wiele pozytywnych przemian zapoczątkował w moim życiu Woodstock.

Po moim pierwszym Przystanku Woodstock i po podróży Statkiem Miłości sporo się zmieniło, począwszy od fryzury (sidecut), a skończywszy na zmianach w sposobie myślenia. Kilka osób zaczęło zadawać mi pytania: "Dlaczego już nie jesteś taka, jak byłaś" albo stawiać zarzuty: "Przecież Ty nigdy nie słuchałaś punk rocka", "nigdy nie chciałaś mieć tatuażu". To oczywiście prawda, kiedyś słuchałam Jeden Osiem L, Trzeciego Wymiaru, a kiedy chodziłam do gimnazjum, trzymałam w szufladzie zdjęcie Michała Wiśniewskiego, prawdopodobnie wzięte z jakiegoś Bravo Girl. Aczkolwiek już wtedy podobały mi się jego tatuaże. Pomińmy jednak fakt, że z wiekiem gust muzyczny się zmienia i wyrastamy z muzyki, która z czasem już tylko bawi i przywołuje wspomnienia typu "gimby znajo". Kiedyś słuchałam hip hopu, potem pojawiło się reggae, następnie rock, aż skończyłam na mocniejszych brzmieniach. Jest jeszcze jeden bardzo ważny aspekt, który jakby nie wszyscy zdają się dostrzegać, może nie wszyscy to przeżyli, może niektórym po prostu brakuje empatii: czasem na swojej drodze spotykamy ludzi, którzy wchodzą do naszego życia nieproszeni i zostawiają w nim bałagan i chaos. Ma się wtedy wrażenie, że przez Twoje życie przechodzi jakaś trąba powietrzna i jedyne, co jest w stanie ją powstrzymać, to dystans, najlepiej jakaś szalona podróż, byle jak najdalej stąd. To, co powstaje po przejściu tej trąby powietrznej, nie da się tak ot posprzątać. Zostają jakieś blizny i nic już nigdy nie będzie takie samo. To jest tzw. punkt zwrotny w życiu. I te punkty zwrotne przeważnie nie są zależne od Ciebie. Napiszę inaczej: to jest coś, na co nie masz wpływu. O wiele łatwiej jest siedzieć za kierownicą, włączyć kierunkowskaz i zdecydować, że właśnie skręcasz w lewo. Ale jeżeli jesteś pasażerem i chcesz jechać dalej prosto, a kierowca decyduje się skręcić w lewo, to albo musisz wysiąść z auta i łapać stopa, albo zostajesz z tego auta wyrzucony. Zdecydowanie lepiej jest wysiąść samemu.

Półtora roku temu byłam uczestnikiem filozoficznej rozmowy na temat takich punktów zwrotnych i niespodziewanych zakrętów. Doskonale pamiętam tę rozmowę, bo odbywała się w pokoju, w którym wszystkie ściany były białe, a ja nienawidzę białych ścian (w swoim mieszkaniu biały mam tylko sufit). Podczas tej rozmowy zastanawiałam się, dlaczego tak jest, że ludzie nie doceniają szczerości, dlaczego tak jest, że autentyczność prowadzi na zakręty i że być może lepiej jest grać rolę "tego złego", bo "złe pierwiastki" są dla innych ludzi atrakcyjniejsze, a dobre, szczere nastawienie po prostu już dawno wyszło z mody. Wiecie, co usłyszałam w odpowiedzi? "Najlepiej jest być sobą".

Dlatego, kiedy pojawiały się pierwsze zarzuty, że udaję punkrockową dziewczynę, którą wcześniej nie byłam, to przyznam Wam się szczerze - cholernie mnie to bolało, bo nigdy niczego nie udaję. Ci, którzy śledzą tego bloga od początku, znają genezę jego powstania, wiedzą zapewne, że pojawiały się tutaj czasem emocjonalne wpisy, opowieści o podróżach z biletem w jedną stronę albo bez zaplanowanego wcześniej noclegu. Ta spontaniczność nie była udawana. To było coś, czego potrzebowałam, tak jak potrzebowałam tego bloga, bo pisanie to dla mnie tlen. Był nawet moment, kiedy chciałam tego bloga zamknąć, ale Podróże bez planu odegrały zbyt dużą rolę, by tak po prostu kliknąć: "Usuń".

Po jakimś czasie nagle okazało się, że wystarczy zmienić fryzurę i chcieć rzucić studia, a niektórzy się od Ciebie odwrócą. Bo jeżeli zmieniasz sposób myślenia, to wydajesz się mniej ambitny. Jesteś kimś innym niż kilka lat temu. Jako socjolog mogłabym także dodać, że nadal fascynuje mnie, jak to możliwe, że ludzie tak łatwo wydają oceny na temat innych ludzi, nie próbując nawet poznać kontekstu, okoliczności, sytuacji. Tak samo: najwięcej negatywu na temat Woodstocku (opinii typu "punk rock śmierdzi, tylko nie Woodstock, Sodoma i Gomora") sieją ci, którzy nigdy na nim nie byli! Nie mogę, nie jestem w stanie tego zrozumieć. Szokuje mnie to, bo jeżeli nigdy nie byłam na Castle Party, to nie wypowiadam się na temat tego, jak jest na Castle Party. Mogę co najwyżej stwierdzić, że znajomi tę imprezę polecają. Oni byli.

Mam też to szczęście w życiu, że potrafiłam zrobić coś, by wyjść ze swojej strefy komfortu. Po prostu w odpowiednim momencie usłyszałam: "rób dokładnie to, czego się boisz". I przyznam Wam, że to genialny sposób na walkę ze swoimi lękami. Dzięki temu, że wyszłam z tej tzw. "comfort zone" (nie lubię tego określenia, ale niech będzie), miałam okazję dowiedzieć się, jak wygląda inne życie, jak spogląda się na świat z zupełnie innej perspektywy. I tak poznałam dwa różne bieguny: z jednej strony była fascynacja ferrari i bajka, jaką fundują luksusowe apartamenty, a z drugiej bus z lat 70. i spanie w  namiocie lub hamaku pod gołym niebem, z możliwością patrzenia w gwiazdy. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że w luksusowym apartamencie można poczuć się jak księżniczka w złotej klatce. A w tym przemoczonym namiocie czy w hamaku jest się panią swoich snów (no i wyszło, że cytuję Ich Troje ;) ), jesteś tam po prostu księżniczką, ale nie w klatce. Po prostu robisz to, na co masz ochotę, upajając się chwilą. To właśnie nazywam wolnością. I tej wolności po raz pierwszy doświadczyłam na Woodstocku.

W dalszym ciągu zdarza mi się mieć tę okropną przypadłość, że przejmuję się opiniami osób, na których mi zależy bądź kiedykolwiek zależało, ale nie staram się być "lepszą" lub "gorszą", żeby dostosować się do grupy. Mogę być jak zagubiony puzzel ze swoją rock'n'rollową kurtką z napisem "Bad choices make good stories", mogę nawet nigdzie nie pasować, ale na Przystanku Woodstock tego nie odczuję. Bo na Woodstocku - jak powiedział jeden z festiwalowiczów - "możesz chodzić w stroju ślimaka i czuć się normalny". Możesz tu być pandą, ślimakiem, jeżem, elfem, bananem czy Jackiem Sparrowem - kimkolwiek. Nie ma to znaczenia. Nie ma znaczenia, czy rzuciłeś studia, ile masz lat i jak się nosisz. Na Przystanku Woodstock każdy może być sobą. I to jest naprawdę absolutnie piękne.

PS. Dzięki wszystkim, od których od czasu mojego pierwszego Przystanku Woodstock usłyszałam "Bądź sobą" zamiast "dlaczego się zmieniłaś?". Dzięki, że jesteście.

PS 2. Minęło dwa lata od pierwszego w moim życiu Woodstocku, wkrótce minie także dwa lata od moich 27. urodzin. 27 to fatalna liczba - wisi nad nią jakieś fatum, które łączy Janis Joplin, Kurta Cobaina czy Amy Winehouse. I chociaż przede mną ostatnie urodziny z "dwójką" z przodu, to serio - cieszę się, że 27. i ten "punkt zwrotny" mam już za sobą. Po tamtym pierwszym Woodstocku przeżyłam wiele niesamowitych chwil i wierzę, że ta sama pozytywna energia wraca z każdą edycją Przystanku Woodstock. Dlatego już teraz jestem wdzięczna za to, co dopiero przede mną.



Czas, nie leczy ran. 
To my w swych czynach uzdrawiamy 
Nasze chore dusze, 
Dzieci naszych lęków. 

zespół Lemon

niedziela, 13 sierpnia 2017

Kostrzyn nad Odrą i Woodstock 2017. Do zobaczenia za rok!


W poprzedniej notce napisałam, że opcje są dwie: albo okaże się, że to nie dla Ciebie, albo zostaniesz woodstockowiczem, fanem najpiękniejszego festiwalu świata. Po tegorocznej edycji usłyszałam, że opcja jest tylko jedna: jeśli raz tu przyjedziesz, to będziesz zawsze wracał. I powiem Wam, że coś w tym jest. Coś więcej niż tylko źdźbło prawdy. 

Krótko po swoim pierwszym Woodstocku poznałam ekipę ze Statku Miłości. Przejechaliśmy razem 6600 kilometrów, do dziś uważam to za podróż życia, a emocje z tej podróży można porównać jedynie do tęsknoty za Trypolisem (chciałoby się wrócić, chciałoby się to powtórzyć). I tak jest też z Przystankiem Woodstock. Przepraszam, nie chciałoby się, a się chce! To zasadnicza różnica. W tym roku ponad połowa ekipy ze Statku (Jabol, Mario i ja) bawiliśmy się na festiwalu. A przecież kiedy zamykałam rok temu drzwi od Ogórka, miałam takiego samego doła jak po Woodstocku - tym sprzed dwóch lat i tym tegorocznym. Bo nigdy nie wiesz, czy uda się zobaczyć raz jeszcze, czy zdarzy się jeszcze raz taka podróż. A Woodstock jest takim festiwalem, podczas którego wieczność chwilę trwa, a piękne chwile to cała wieczność, zapisana później we wspomnieniach. I jeżeli coś jest nam zapisane w gwiazdach, to zdarzy się, prędzej czy później. Na niektóre piękne chwile wystarczy po prostu poczekać. A Woodstock to festiwal, podczas którego naprawdę zaczynasz wierzyć w siebie i w to, co wcześniej wydawało się niemożliwe.

Kostrzyn nad Odrą to nie tylko Woodstock. Forty, schrony, historia

W tej notce chciałabym pokazać Wam również to, jaki jest Kostrzyn nad Odrą tak w ogóle, poza festiwalem. Bo poza tym, że przyjeżdża tu co roku około 500 tys. pozytywnie zakręconych ludzi, to nawet poza imprezą jest co pozwiedzać, choćby forty, takie jak Fort Sarbinowo, schrony albo Muzeum Twierdzy Kostrzyn.

Fort Sarbinowo (niem. Fort Zorndorf) powstał w latach 1883 - 1887. To jeden z czterech fortów w Kostrzynie. Oprócz niego są jeszcze: fort Czarnów, fort Gorgast i fort Żabice. Na teren fortu obowiązuje formalnie zakaz wstępu ze względu na zły stan tego, co po nim pozostało. Nie zmienia to jednak faktu, że zaglądają tu i turyści, i woodstockowicze. Zajrzeliśmy również i my, bo ruiny robią wrażenie. Jedna z historii (nie wiem, na ile prawdziwych) mówi, że zginął tu jeden z festiwalowiczów, który zapragnął nocą pozwiedzać. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale ze skarp w pobliżu ruin można rzeczywiście łatwo spaść. Lepiej wybrać się tam na trzeźwo, ale jeżeli należysz do osób, którym choć raz zdarzyło się trenować na kole cyrkowym trzy godziny po skończonej imprezie, to ruiny kusić będą tak samo w każdym odmiennym stanie podświadomości. Marzy mi się, żeby wybrać się kiedyś tam jeszcze raz, ale nocą. Szatański plan! Ale ponoć Woodstock to szatańska impreza ;)



Przechadzając się uliczkami Kostrzyna można dostrzec pozostałości po bombardowaniach, choćby resztki schodów prowadzących do kamienicy. Kostrzyn nad Odrą jest uznawany bowiem za najbardziej zniszczone wojną miasto na terytorium Polski, a przez historyków bywa nazywane "polską Hiroszimą".

Historia miasta sięga 1232 roku, kiedy to książę Władysław Odonic nadał ziemię kostrzyńską templariuszom. Tyle legend, ile można przeczytać w książkach o zakonie templariuszy, nie ma chyba żaden inny zakon. Jednym słowem - Dan Brown właśnie w Kostrzynie nad Odrą mógłby osadzić akcję jednej ze swoich powieści.

Turystów przyciąga jednak nie ta średniowieczna historia, ale właśnie ta wojenna. Dlaczego Kostrzyn nad Odrą nazywany jest polską Hiroszimą? W 1945 roku miasto praktycznie zostało zmiecione z powierzchni ziemi - zniszczonych zostało w sumie 8278 domów, w tym zapewne i kamienica, której resztki schodów widzieliśmy podczas zwiedzania Kostrzyna tuż przed rozpoczęciem festiwalu. Nie chcę jednak zatrzymywać się na dłużej w historii Kostrzyna - jeżeli zechcecie kiedyś spojrzeć na Kostrzyn od innej strony niż Woodstock, to na pewno wystarczy odrobina chęci, a nie ten wpis na blogu. Czas więc na kilka słów o samym festiwalu.

Woodstock. Tu się żyje!

Nie rozumiem całego tego "zdziwienia", "zaskoczenia", negatywnych opinii typu "impreza podwyższonego ryzyka". Śmieszą mnie uwagi o gwałtach, incydentach, szlag jeden wie, co na tym Woodstocku się dzieje. Mówią, że Sodoma i Gomora, a potem wracasz do normalności i niektórzy patrzą na Ciebie jak na ufoludka, który wrócił właśnie z innej planety. Zawsze powtarzam i jest to zdanie uniwersalne, cholernie prawdziwe, pasujące do każdej sytuacji: Trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. Tak jest właśnie z Woodstockiem. Jeśli nie pojedziesz, a nasłuchasz się miliona zdań o tym, jak tam jest, to stracisz co najmniej kilka, może kilkanaście edycji najpiękniejszego festiwalu świata. Festiwalu, na którym panuje atmosfera wzajemnego szacunku, równości, tolerancji, przyjaźni, miłości, pozytywu i mogłabym tak jeszcze długo wymieniać. Stracisz tak jak 72-latek, którego poznałam na Woodstocku, a który spacerował po polu z transparentem "Kocham Woodstock". Mówił, że na Woodstock jeździ od trzynastu lat i... żałuje, że zaczął tak późno. Odetchnęłam z ulgą, bo ja straciłam jakieś siedem czy osiem edycji, odkąd skończyłam 18 lat.

Jasne, jest brudno, są toi toie i kolejki do pryszniców. I do zapiekanek. Do gofrów nie ma, przynajmniej rano. Ale jeśli Ci to nie odpowiada, możesz wybrać wakacje all inclusive w czterogwiazdkowym hotelu i patrzeć się codziennie na ten sam basen i pić te same drinki z palemką. Your choice. Trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. Nie da się zrozumieć bez doświadczenia tego na sobie. To tak jak tłumaczyć, czym jest chemia między ludźmi komuś, kto nigdy nie był zakochany. Nie da się, to po prostu niemożliwe.

Przy okazji, historia dosłownie z wczoraj. Oglądam Perseidy w Zazoo Beach Bar (jedno z najfajniejszych miejsc we Wrocławiu, polecam) i nagle słyszę: "ja nie mogę, ale tu beznadziejne warunki. No, ale przynajmniej to nie Woodstock". Zazoo jest takim miejscem, gdzie można zupełnie się zrelaksować. Miejska plaża, piaseczek, muza, food trucki, alko i pizza na zamówienie. Do tego trzy toi toie z umywalką (i w każdym jest papier). Pełen luksus, ale jak widać, jak ktoś chce narzekać na warunki, to wszędzie znajdzie ku temu sposobność. Ja nie jestem księżniczką na ziarnku grochu, do szczęścia wystarczy mi tylko hamak i mogę spać pod gołym niebem, patrząc w gwiazdy. Uwielbiam patrzeć w gwiazdy. A jak księżniczka mogłam poczuć się nawet na Przystanku Woodstock, kiedy jako pasażerka miałam okazję wziąć udział w paradzie motocyklowej (dzięki, Jabol!). Nie wiem, czy nawet do księżnej Kate macha tylu ludzi w ciągu jednego dnia, ile machało nam podczas całego przejazdu. Niesamowita energia! Pozytyw tak jak wtedy, kiedy ktoś proponuje Ci ponumerować nogi, bo jesteś 86. osobą, do której zagadał. Irracjonalne, absurdalne, więc się zgadzasz, bo to przecież Woodstock. No i nagle na lewej nodze masz 173, a na prawej 174. A jaki potem jest fun, jak na zakupach w rockowym Lidlu spotykasz kogoś, kto ma 171 i 172!



Czym jeszcze jest dla mnie Przystanek Woodstock? To festiwal, podczas którego poznajesz niezwykłych ludzi, którzy myślą podobnie jak Ty, czują podobnie jak Ty i podobnie jak Ty mają w sobie trochę szaleństwa. To ludzie, przy których chce się zatrzymywać czas, bo na tym festiwalu jest się po prostu szczęśliwym. A kiedy jest się szczęśliwym, to chce się w tym szczęściu trwać. To ludzie, dla których warto zaryzykować, bo większość wierzy, że "impossible is nothing", a liczba pokonanych kilometrów nie ma znaczenia. Woodstock to też festiwal, na którym jest tak wielu różnych ludzi, że nikt niczego nie udaje, nikt nie próbuje być "lepszym" czy "gorszym", żeby komuś zaimponować. To jest absolutnie niesamowite. I wcale mnie nie dziwi, że woodstockowicze zakładają na Facebooku grupy "Woodstock przez cały rok" czy szukają festiwali, na których można znaleźć podobny klimat. Mam jednak wrażenie, że woodstockowej atmosfery nic nie jest w stanie powtórzyć. I kiedy wyjeżdżasz, łzy wzruszenia cisną się do oczu, tak jak podczas koncertu zespołu Lemon, kiedy wszyscy w jednym momencie wspominają wszystkie najpiękniejsze chwile swojego życia. Woodstock 2017 z pewnością pozostanie jedną z nich.

I jeszcze jedno: kiedy spotykasz na polu 72-letniego woodstockowicza, który pyta się Ciebie:

- Czy Pani też kocha Woodstock?

odpowiadam:

- Tak, to dopiero moja druga edycja, ale kocham, uwielbiam ten festiwal.

A on na to: - Ja też kocham Woodstock. Coś nas łączy.

Wszystkich woodstockowiczów coś łączy. Peace, Love, Music.


Ten napis ściga mnie we Wrocławiu, w Warszawie, ale w Kostrzynie nad Odrą to akurat nietrudne


PS. A do wszystkich hejterów, którzy chcą zniszczyć ten festiwal, nie znając kompletnie jego klimatu i go nie rozumiejąc, napiszę raz jeszcze: Trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. A w słowach Jurka Owsiaka do Krystyny Pawłowicz nie było nic niestosownego. To tak jak życzyć komuś więcej endorfin. Oburzają się ci, którzy słowa Jurka Owsiaka niewłaściwie nadinterpretują. Spróbujcie Przystanku Woodstock.

PS 2. Na koniec film Twórców Wspomnień. Genialne moim zdaniem przedstawienie Przystanku Woodstock 2017, aż chciałoby się samemu wziąć kamerę i nagrać coś podobnego. Przy okazji: Twórcy Wspomnień nagrali również fantastyczny film ze zwiedzania Wrocławia (zobacz kanał Twórców Wspomnień)

PS 3. Wiem, zatrzymałam się na Stambule w relacji z podróży Statkiem Miłości. Obiecuję Wam, że nadrobię zaległości, a kolejne wpisy pojawią się już niebawem.



Woodstock, do zobaczenia za rok! 


sobota, 29 lipca 2017

Wszystko zaczęło się od Woodstocku...



Kiedy pierwszy raz w życiu jedziesz na Przystanek Woodstock, to możliwości są tylko dwie: albo okaże się, że to nie dla Ciebie, albo zostaniesz woodstockowiczem, fanem najpiękniejszego festiwalu świata. Ja należę do tej drugiej grupy. Dlaczego dziś piszę o Przystanku Woodstock? Choćby dlatego, że minął rok od podróży  Statkiem Miłości. Podróży o woodstockowej atmosferze. Takiej, podczas której wszystko może się zdarzyć. I już niebawem prawie połowa ekipy ze Statku Miłości będzie bawić się na Przystanku. Przybijemy sobie piątkę i powspominamy Albanię, Czarnogórę, wodospady Kravica i Odessę.

Ten wpis to krótka przerwa od relacji z podróży Statkiem Miłości. Okazuje się, że nie tak łatwo opisać przeżycia z podróży życia. W gruncie rzeczy ani blog, ani nawet książka prawdopodobnie nie oddałaby tego, jakie poczucie wolności i niezależności wyzwala taka podróż. Namiastkę takiego poczucia, iskierkę rozpala się na Przystanku Woodstock. Festiwalu, który promuje takie wartości, jak przyjaźń, wolność czy tolerancja.

Dwa lata temu pojechałam na Przystanek Woodstock, bo po prostu chciałam się zgubić w tłumie, wyłączyć nakręcającą się spiralę myśli. Tymczasem to nie tak. Woodstock jest takim festiwalem, podczas którego nie ma miejsca na sentymentalne rozprawianie się z przeszłością. Do Kostrzyna nad Odrą przyjeżdżają ludzie o różnych poglądach, odmiennym spojrzeniu na świat, a nawet słuchający kompletnie różnej muzyki. I najpiękniejszy w tym festiwalu jest fakt, że to kompletnie nie ma znaczenia. Możesz być punkiem, rastafarianinem albo słuchać dubstepu. Możesz mieć dready, sidecuta albo irokeza. Możesz mieć tatuaże lub ich nie mieć. Na Przystanku Woodstock to nie gra żadnej roli, bo tam liczy się to, kim jesteś w środku.

Dwa lata temu, po swoim pierwszym w życiu Przystanku Woodstock, zmieniłam swój sposób myślenia o świecie. Uwierzyłam w rzeczy, które wydawały mi się niemożliwe. Choćby w to, że można wpaść na pomysł podróży po Europie, nie mając prawie nic. Brzmi to może niewiarygodnie, ale naprawdę tak było. Być może stało się tak dlatego, że na swój pierwszy Woodstock pojechałam w dość kluczowym momencie, w którym wiele rzeczy rozpadało się jak sny w "Incepcji" Christophera Nolana, a stopień irracjonalności wzrastał do potęgi n-tej, by w końcu osiągnąć punkt kulminacyjny.

A jak jest dzisiaj? Dziś, po tych dwóch latach, po Woodstocku 2015 i podróży Statkiem Miłości w 2016 roku wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych, że warto było zamienić fascynację ferrari na busa, z którego pobrzmiewał Bob Marley i Dr. Hackenbush. Wiem też, że najpiękniejsze rzeczy wynikają czasem z tego, co wydaje nam się najgorszym możliwym scenariuszem. I dlatego warto czasem czekać na to, co przyniesie nam los.

Za co kocham ten festiwal? Za to, że tam nikt niczego nie udaje i każdy jest po prostu sobą. Do zobaczenia w Kostrzynie nad Odrą! Zaraz będzie ciemno...


niedziela, 11 czerwca 2017

Turcja. Stambuł. Hagia Sophia. Jak odkryć w sobie odwagę?

Są podróże, które zmieniają ludzi. Są też ludzie, którzy wskazują nam na to, kim jesteśmy naprawdę. I są też miasta, w których zdajemy sobie sprawę z tego, po co to wszystko się wydarzyło. Stambuł był jednym z nich. 

Od początku nie chciałam jechać do Stambułu. Tydzień po puczu w Ankarze internautów można było podzielić na dwie grupy: tych, którzy dostrzegali realne zagrożenie i tych, którzy uważali medialne doniesienia za mocno przesadzone. Nie należałam do tych ostatnich. I przyznam się szczerze: ja się bałam.

W związku z próbą zamachu stanu w Turcji, która miała miejsce 15 lipca 2016 r. oraz z wprowadzeniem stanu wyjątkowego z dniem 21 lipca br. na okres 90 dni na terytorium całego kraju, Ministerstwo Spraw Zagranicznych kategorycznie odradza wszelkich podróży do tego kraju do czasu zakończenia stanu wyjątkowego - można było przeczytać komunikat na stronie MSZ. - Obywatelom polskim przebywającym aktualnie w Turcji zalecamy zachowanie najdalej idącej ostrożności, unikanie wszelkich zgromadzeń w miejscach publicznych, bezwzględne stosowanie się do zaleceń władz tureckich i organizatorów pobytów turystycznych oraz pełne przestrzeganie ewentualnych ograniczeń wprowadzanych na podstawie decyzji ws. stanu wyjątkowego. W czasie trwania stanu wyjątkowego należy zawsze mieć przy sobie dokument tożsamości. Ministerstwo Spraw Zagranicznych zaleca również bieżące monitorowanie sytuacji bezpieczeństwa w środkach masowego przekazu oraz na stronach internetowych urzędów w Ankarze oraz Stambule, jak również dokonanie zgłoszenia podróży w systemie Odyseusz. 

Ostatecznie nie zarejestrowaliśmy się w Odyseuszu, zabrakło czasu podczas przygotowań (choć być może powinno stać się to priorytetem). I kiedy przekraczaliśmy granicę z Turcją, to tak, ogarnął mnie strach. Strach, na który złożyło się wiele wątków (nie tylko kwestia wjazdu do Turcji). Zresztą początkowy plan był taki, że w Swilengradzie mieliśmy się rozdzielić. Ale największe obawy pojawiły się dopiero wtedy, gdy uświadomiłam sobie, że muszę to wszystko zrobić wyłącznie dla siebie. Bo czasem jest tak, że ci, na którym nam zależy, wykazują obojętność zamiast empatii. Ale o tym, że tych, którzy staną za Tobą murem, można policzyć na palcach jednej ręki pisałam w poprzedniej notce (zobacz też: Bułgaria. Swilengrad. A Ty ile razy zrobiłeś to, czego nie powinieneś?).

Ostatnio na zajęciach języka włoskiego mieliśmy za zadanie opisać swoje wakacje. Opis podróży Statkiem Miłości zajął mi siedem stron, za to wiem na przykład, że wycieraczki samochodowe to tergicristallo. Po ustnym zaprezentowaniu opisu swoich wakacji, czyli podróży Statkiem Miłości, usłyszałam od prowadzącej: "Jest Pani bardzo odważna". Naprawdę? Nie dowierzałam.

Nie dowierzałam, bo starałam się zachować resztki racjonalności. Sam pomysł i decyzja pt. "chcę pojechać z Wami Statkiem Miłości, całą trasę aż do Budapesztu" to był impuls. Impuls, który nie był wcale wynikiem odwagi, raczej irracjonalnego myślenia i poczucia, że nie mam przecież nic do stracenia. Tak mi się przynajmniej wydawało.

***

Stambuł.Wysiedliśmy z samochodu, było dobrze ponad 30 stopni, a ja miałam na sobie długie spodnie i zasłonięte ramiona - wszystko z poszanowania dla tamtejszej kultury, jak też po to, by nie rzucać się specjalnie w oczy. Jak mówią: safety first. Zresztą, za chwilę mieliśmy zwiedzać Hagię Sophię. I chociaż dzisiaj jest to tylko muzeum, to czuć, że to miejsce święte, symboliczne.

Stambuł. Hagia Sophia.Tam drzemie historia

Kiedyś świątynia chrześcijańska, później meczet, dziś już muzeum, w którym da się odczuć mieszankę wielu różnych kultur i spojrzeń. Wnętrze Hagii Sophii ma w sobie jakąś tajemnicę. Coś, co kryje historia i czego być może nigdy się nie dowiemy. Jeżeli podobają Wam się miejsca, które zawierają w sobie jakieś sekrety, to Hagia Sophia jest z pewnością jednym z nich. By dowiedzieć się, co stoi za tajemniczością tego miejsca, sięgamy do historii.



Hagia Sophia (tur. Ayasofya) powstała w latach 532-537 (w takim kształcie, jaką znamy ją dziś, bo naprawdę powstała dwa stulecia wcześniej). Tak, ten niezwykły zabytek ma około 1500 lat! Aż dziw, że wciąż stoi. Początkowo była to świątynia chrześcijańska, znana pod nazwą Kościół Mądrości Bożej. Ufundował ją Justynian I Wielki, któremu zawdzięczamy też inne monumentalne budowle, np. Kościół San Vitale w Rawennie. Po otwarciu Hagii Sophii miał powiedzieć: "Salomonie, prześcignąłem cię". I trudno się dziwić, bo Hagia Sophia  i  jej potęga naprawdę robią wrażenie. Po tym, jak Konstantynopol zajęli Turcy, czyli w 1453 roku, zamieniono ją w meczet i to właśnie wtedy dobudowano minarety.

Naprzeciwko postawiono Błękitny Meczet, który miał przyćmić blask Hagii Sophii. Czy przyćmił? To każdy, kto był w Stambule, powinien ocenić sam.

 Na tle Błękitnego Meczetu

To, na co warto zwrócić uwagę w Hagii Sophii to niezwykła architektura i przepiękne mozaiki. Średnica podstawy kopuły wynosi na krótszej osi 31,2 m, na dłuższej - 32,8. Całkowita wysokość to 55,6 m. Obiekt łączy w sobie elementy bazyliki i budowli na planie centralnym (71 na 77 m). To oczywiście tylko liczby, ale kiedy spaceruje się we wnętrzach świątyni, trudno nie odczuć potęgi tej budowli.



Posadzki i podstawy kolumn wykonano z marmuru. Wrażenie potęgują solidne filary i - to, co mi zapierało dech w piersiach - medaliony z kaligrafią arabską (łącznie w całej świątyni jest ich osiem). Inskrypcje arabskie przedstawiają imiona Allaha, proroka Mahometa, czterech pierwszych kalifów oraz dwóch wnuków Mahometa.

 Jeden z medalionów

Oczywiście nie można nie wspomnieć o przepięknych mozaikach. Mnie najbardziej ujęła Deesis, czyli mozaika przedstawiająca Chrystusa Pantokratora (w ikonografii Chrystus Pantokrator to władca Wszechświata, zawsze z otwartym Pismem Świętym i jedną dłonią uniesioną do góry). Deesis w Hagii Sophii pochodzi z XIII wieku (niektórzy badacze twierdzą, że prawdopodobnie mozaika powstała w 1261 roku). To kolejny element układanki tajemnic Hagii Sophii - mozaika została zniszczona i figury Chrystusa nie widać w całości. Możemy rekonstruować ją we własnej wyobraźni. Po bokach (postaci Chrystusa) znajdują się Maria i Jan Chrzciciel. Jeżeli wierzysz, nie przejdziesz obok tej mozaiki obojętnie.



Stambuł. Hagia Sophia na otarcie łez. Pomyśl życzenie!

Wnętrze Hagii Sophii jest ogromne, ale jest jedno miejsce, w którym skupia się duża grupa turystów i trudno się przebić, by dostrzec, co takiego wzbudziło ich ciekawość. Stoją przy jednej z kolumn.

Chwilę później, podsłuchując opowieść snutą przez przewodnika, dowiadujemy się, że kolumna nazywana jest płaczącą. Turyści ją oblegają, bo w kolumnie znajduje się otwór, do którego trzeba włożyć rękę - jeżeli uda Ci się obrócić dłoń o 360 stopni, to spełni się Twoje życzenie.



Stambuł. Odkryłam, czym jest odwaga 

Nie bez powodu na początku tego wpisu wspominam o poczuciu strachu, jaki może towarzyszyć momentami podczas podróży. Kiedy wyrusza się w podróż, ma się przed sobą zwykle jakiś cel. Swój własny, osobisty cel. Tyle że nie wiemy, co wydarzy się w trakcie tej podróży. I gdy tak przechadzaliśmy się, podziwiając tajemnicze wnętrze Hagii Sofii, Jabol zapytał mnie:

- Ty to się chyba wielu rzeczy boisz?
- Co Ty, Jabol! Gdybym się bała, to by mnie tu ostatecznie nie było. Owszem, jest kilka rzeczy, których się boję: głębokiej wody, burzy z piorunami i latających ciem pod sufitem. Zawsze, kiedy widzę ćmy, to piszczę. Ale to tylko kilka rzeczy - odpowiedziałam. -  Przeważnie drobnostki.

W tamtym momencie uświadomiłam sobie, że odwaga nie polega na nieodczuwaniu strachu. Odwaga polega na robieniu rzeczy, których się boisz. Odwaga to przełamywanie własnego strachu. To tak jak w sporcie. Każda nowa przewrotka na kole, o ile w dzieciństwie nie wisiałaś/wisiałeś na trzepaku, to przełamywanie psychicznej bariery (tym bardziej, że oglądanie świata do góry nogami nie jest naturalne i niesamowitą łatwość sprawia jedynie bohaterom "Incepcji").




Jak się rodzi odwaga? Swój początek bierze z irracjonalności. Z poczucia, że nie masz nic do stracenia. I w tym momencie powinnam zanucić za L.U.C.'iem: Za szalone decyzje w górę dłonie! Bo gdyby nie odrobina szaleństwa, to nie byłoby mnie wtedy tam.



Kiedy jesteśmy głęboko kochani - jesteśmy silni. 

Gdy kochamy głęboko - jesteśmy odważni

Gdzieś na świecie jest ktoś, dzięki komu stałaś się odważna. Gdzieś na świecie jest ktoś, kto dzięki Tobie stał się silny.




czwartek, 11 maja 2017

Bułgaria. Swilengrad. A Ty ile razy zrobiłeś to, czego nie powinieneś?



Swilengrad to mała, bułgarska mieścina. Znaczyłaby pewnie niewiele, gdyby nie fakt, że leży na granicy z Turcją i Grecją i właśnie tam, w Swilengradzie, znajduje się ważne przejście graniczne. Swilengrad jest kluczowym miejscem, bo leży na trasie kolejowej łączącej Stambuł z Sofią, Bukaresztem i Budapesztem. Swilengrad był również dla mnie ważnym miejscem na trasie Ogóra. Od początku nie byliśmy do końca zgodni, czy powinniśmy wtedy wjeżdżać do Turcji, jakieś niecałe dwa tygodnie po próbie zamachu stanu w Ankarze. Ja byłam na nie. Plan był taki: w Swilengradzie się rozdzielamy, a potem łapiemy gdzieś dalej na trasie. Ale to przecież są Podróże bez planu

Spora część ekipy próbowała mnie przekonać, że jest bezpiecznie, że nie będzie żadnych problemów, wjeżdżamy. I widzicie, w czasie tak dalekiej podróży, jakiej wtedy doświadczyłam, dowiadujemy się więcej o sobie aniżeli o innych ludziach. Nawet jeśli podróż ma zgoła inny cel. Ja na przykład właśnie w drodze do Swilengradu zdałam sobie sprawę z takiej cechy charakteru, o której wcześniej nie miałam pojęcia, a mianowicie: gdy ktoś próbuje mnie bardzo mocno do czegoś przekonać, robię wszystko dokładnie na odwrót, a przynajmniej coś gdzieś tam w środku mnie się buntuje. Niektórzy nazywają to niezależnością, inni przekorą, jeszcze inni mówią "rebel style". Ja z trasy do Swilengradu pamiętam wiadomości, które wtedy dostawałam: "Nie wjeżdżajcie", "Ja na Twoim miejscu bym tam nie jechał", a przed rozpoczęciem podróży ogórkiem było nawet: "Błagam, wycofaj się, jeśli Ci życie miłe". Niektóre z tych wiadomości dostawałam od znajomych podróżników, inne od tych, którzy nie byli dalej niż u naszych sąsiadów. To nieważne. Powiem tak: zaryzykuję stwierdzenie, że w środowisku, w którym się obracam, nie ma prawie nikogo, kto zdecydowałby się na tak szaloną podróż, a na pewno nie zdecydowałby się na nią z tak irracjonalnych powodów, jakie wydawały mi się celem mojej podróży Statkiem Miłości.

Dotarliśmy więc do Swilengradu - miasta, które nie różni się specjalnie od jakiegoś polskiego małego miasteczka i w którym można naprawdę w niskiej cenie kupić kebaba, a ludzie są naprawdę mili - i trzeba było podjąć jakąś "męską" decyzję. Byłam pewna, że ja do Stambułu nie jadę i się w tym miejscu rozdzielimy. Ale w Swilengradzie dotarło do mnie, że z całej naszej piątki w zasadzie to ja najbardziej śledziłam doniesienia mediów, sprawdzałam komunikaty na stronie ministerstwa i pytałam znajomych, co sądzą o sytuacji w Turcji. Próbowałam kurczowo trzymać się resztek racjonalności, które we mnie zostały. To był błąd. Czasem trzeba pozwolić popłynąć razem ze swoimi emocjami. Ale dotarło do mnie coś jeszcze. To kilka refleksji z odkrywczej podróży w głąb siebie, którymi chciałabym się z Wami podzielić na łamach bloga:
  • Nigdy nie rób niczego dla kogoś. Wszystko, co robisz, rób dla siebie. Są ludzie (nawet ci, którzy wydają ci się bliscy), którzy będą cię oceniać. Nie dlatego, że chcą dla ciebie źle. Tylko dlatego, że cię nie rozumieją, bo mają inne doświadczenia i inną wrażliwość. Być może nigdy nikogo nie kochali, a być może zapomnieli, jak to jest kochać. Gdzieś kiedyś odpisałam komuś na Facebooku, że wjeżdżamy w imię miłości. Bo przecież to tak ładnie brzmi: peace, love, music  - pokażmy światu, jaką moc ma miłość i pozytyw. Tyle że to skrajny idealizm, któremu dałam się ponieść, bo to nie była żadna komedia romantyczna ani melodramat. Po prostu: jedziesz albo nie. Ryzykujesz albo nie. Wiecie, co w takich momentach jest najbardziej bolesne? Fakt, że to, czy faktycznie coś Ci się stanie i to, jak się czujesz, obchodzi naprawdę niewiele osób. Smutne jest to, że wielu ocenia, a niewielu próbuje zrozumieć. Empatia to jednak rzadki dar w zmakdonaldyzowanym społeczeństwie. Możesz mieć setkę znajomych na Facebooku, kilkudziesięciu obserwujących, ale martwić się o Ciebie będzie garstka osób. Twoi Rodzice, brat, jedna przyjaciółka. Można policzyć na palcach jednej ręki. 


In my shoes just to see
What it’s like to be me
I’ll be you, lets trade shoes
Just to see what it be like to
- Eminem -
  • Szanuj zdanie bliskich Ci osób, ale mimo wszystko idź swoją drogą. Mogłabym poprosić o radę kilkunastu znajomych podróżników, ale co z tego, skoro żaden z nich nie przejechał busem z lat 70. XX wieku dystansu 6600 km? Żaden z nich nie zna się na mechanice, a większość wybrałaby samolot albo Polskiego Busa. Mogłabym też poprosić o wskazówki koleżanki, tyle że żadna z nich nie zdecydowałaby się na - jak to wiele osób z mojego otoczenia określa - tak ekstremalną podróż
  • Naucz się ryzykować. Rok temu napisałabym Wam tutaj pewnie, że warto ryzykować, ale trzeba zachować umiar i zdrowy rozsądek. Po części dalej się z tym zgadzam, po części już nie. Gdyby chcieć zachowywać się zupełnie racjonalnie w czasie jakiejkolwiek wyprawy nikt nigdy nie dotarłby na Mount Everest. Bo przecież nie wie się, jak jest na szczycie, zanim się nie dotrze na szczyt. My też nie wiedzieliśmy, czy sytuacja w Turcji ustabilizuje się, czy przeciwnie - zaogni. W każdej chwili mogli zamknąć granice. Nie da się przewidzieć przyszłości. Ale jeśli nie ryzykujesz, to stoisz w miejscu. Tak w podróży, jak i w życiu.
Gdyby górę wziął zdrowy rozsądek i racjonalność, nie byłoby kolejnej notki o Stambule (a będzie!), a ja pewnie opisywałabym teraz zabytki Swilengradu, w którym kompletnie nic się nie działo. No chyba że by zatrzęsło (a podobno zdarzają się okresowe trzęsienia ziemi w Swilengradzie), Może zobaczylibyście tu zdjęcie Starego Mostu, bo to najważniejsza z atrakcji turystycznych (o ile nie jedyna). Nie napiszę Wam wiele o Swilengradzie - to naprawdę małe miasto, w którym zatrzymaliśmy się jedynie na kebaba. Ale czasem to właśnie w najdalszym zakątku świata, który wcale nie przypomina raju, można zacząć odkrywać siebie.

PS. Zastanawialiście się, ile razy zrobiliście coś, czego nie powinniście? Ile razy pójście za daleko okazało się najtrafniejszym możliwym wyborem? Fakt, ja teraz powinnam nanosić poprawki do pracy licencjackiej na temat autoterapeutycznej roli podróży w życiu bohaterów filmu "Vincent chce nad morze" i bohatera książki Christiana Krachta "Faserland". Zamiast tego dodaję wpis na blogu, bo podróże nauczyły mnie zdecydowanie więcej aniżeli filologiczne studia. Rozwój nie odbywa się na salach wykładowych, rozwijać się można przez podjęcie ryzyka i przełamanie własnych barier. 


Zdjęcie z trasy na Swilengrad (fot. Maciej Margielski). Nazwę miasta możecie zobaczyć na drogowskazie na zdjęciu. A tuż obok nieczynny przystanek - jeśli narzekacie na komunikację miejską we Wrocławiu, to warto przyjrzeć się takim obrazkom z tras w Bułgarii. W Polsce naprawdę nie jest źle! 

środa, 12 kwietnia 2017

Bułgaria. Warna, Vaya Beach. Wolność pod gołym niebem



Ludzie pragną w życiu trzech rzeczy: szczęścia, miłości i wolności. Są tacy, którzy myślą, że nie da się osiągnąć pierwszego bez posiadania drugiego. Inni twierdzą, że posiadając drugie, nie da się osiągnąć trzeciego. A są i tacy (i ja zaliczam się dziś do tej grupy), którzy już wiedzą, że drugie, jeśli jest prawdziwe, oznacza trzecie, a pierwsze nie ma tu nic do rzeczy. Jak w piosence Dido: nie ma miłości bez wolności. Wolności bycia sobą. Do tego, by dojść do takich wniosków, potrzebowałam 27 lat i 6600 kilometrów. Dużo, ryzykownie, ale było warto.

Dotarliśmy do Warny, na Vaya Beach, którą w niemieckich magazynach określa się jako "schwer erreichbar, aber absolut lohnenswert" (znaczy: trudno osiągalna, ale absolutnie warta zachodu). I jeśli dobrze sobie przypominam, to chyba rzeczywiście nie było tak łatwo. Zresztą, jak wygląda droga dojazdowa do Vaya Beach, możecie zobaczyć na zdjęciach:








Plaża Vaya Beach jest rzeczywiście wyjątkowa: biały piasek, niezwykłe zapierające dech w piersiach widoki, a nocą - gwiaździste niebo. Jedna z moich notatek z tamtego czasu: W nocy Droga Mleczna, czyli wszystko, co na nieboskłonie. Pełen zachwyt. Tej wyjątkowości nie opiszą żadne słowa i nawet nie będę próbować szukać odpowiednich metafor.

Było dziko, a jednocześnie wciąż nie tak z dala od cywilizacji: na Vaya Beach postawiono prysznice, do których trzeba biec po parzącym stopy piasku. Niedaleko pryszniców tworzyło się niewielkie bajorko. Pamiętam moment, kiedy biegłam do niego jak do mety maratonu, tak mocno parzył piasek. Zanurzenie stóp w wodzie dawało wielką ulgę. To zresztą podobno jedna z najgorętszych plaż. Moim zdaniem także jedna z najpiękniejszych.

Vaya Beach (fot. Kinga Czernichowska)


A do tego jedna z tych, które zdecydowanie można polecić miłośnikom natury. Tuż obok jest las, w którym znajduje się kemping. Tam też się rozstawiliśmy. Pośród namiotów stanął ogórek, należący do Maria cudowny Volkswagen T2 z 1975 roku. Prawdziwy klasyk.

To właśnie w Warnie, tuż przy Vaya Beach po raz pierwszy w życiu spałam na hamaku. Pod gołym niebem. Nigdy wcześniej nic innego nie dało mi takiego poczucia wolności.


Tuż po obudzeniu (fot. Kinga Czernichowska)

Zanim jednak zasnęłam na hamaku, spoglądałam, leżąc na plaży, na pokryte gwiazdami niebo. Widok gwiaździstego nieba uspokaja, wycisza. Patrząc w gwiazdy, ma się przecież tę świadomość, że widzimy ich blask, który być może już nie istnieje, bo zanim światło dotrze do naszych oczu, ta gwiazda może umrzeć. I nawet jeśli umrze miłość, to jeśli prawdziwie kochasz, Twój blask pozostanie. Dopiero wtedy zrozumiesz, że prawdziwa miłość to wolność bycia sobą przy drugiej osobie. I dopiero wtedy odkryjesz, że szczęście nie ma nic wspólnego z miłością, bo najpierw trzeba je znaleźć w sobie. Najlepiej patrząc w gwiazdy, próbując zrozumieć samego siebie.





Jeśli chcesz patrzeć w gwiazdy, nie możesz bać się ciemności
Jeśli chcesz kochać, nie możesz bać się ran




Zdjęcia: Margielski Fotografia (większość), Kinga Czernichowska (vel. Arwena)

środa, 29 marca 2017

Bukareszt. Dlaczego Bukareszt próbuje udawać Rzym?


Rzym to Koloseum, bogata historia i jedno z najczęściej odwiedzanych miast w Europie. Bukareszt nie ma takiej renomy. I raczej nigdy mieć nie będzie, bo Rumunia to wciąż niestety biedny kraj. Włosi, nawet kiedy dotknie ich kryzys gospodarczy, będą się chwalić, że to oni wymyślili ferrari i lamborghini. Rumuni natomiast będą próbowali nas przekonać, że ich historia sięga Etrusków, a w Bukareszcie oraz innych rumuńskich miastach natkniecie się na... wilczycę kapitolińską.

Skąd pomysł na postawienie wilczycy kapitolińskiej w Bukareszcie? Otóż Rumuni uważają, że ich historia sięga ponad dwóch tysięcy lat. Wszystko dlatego, że Dacja, która była częścią Cesarstwa Rzymskiego rzeczywiście pokrywała się z terenem obecnej Rumunii. Jednak zaznaczanie przez współczesnych Rumunów swojego pokrewieństwa z mieszkańcami tamtych ziem wydaje się co najmniej śmieszne, przesadne, a momentami po prostu niezrozumiałe. 

W niektórych źródłach można się doszukać informacji, że w 1971 roku rumuński polityk Nocolae Ceaușescu był pod wrażeniem obchodów 2500 lat istnienia Iranu i na wzór tego państwa postanowił zorganizować podobne obchody w Rumunii. Anegdota mówi, że urzędnicy, którym zlecił to zadanie, nie dosłyszeli, o jaką rocznicę chodzi (wahali się między 2500 a 2150 lat), ale właśnie wtedy rozpoczęto stawianie rzymskich symboli na terenie Rumunii, w tym słynnej wilczycy kapitolińskiej,

Wilczyca kapitolińska z figurkami Romulusa i Remusa to dla mnie bezsprzecznie symbol Wiecznego Miasta, a oglądanie repliki w Bukareszcie sprawia, że stolica Rumunii traci na autentyczności. Tym bardziej, że jak dowodzą ostatnie badania (tu warto się powołać na opinię Adriana La Reginy, profesora etruskologii z uniwersytetu La Sapienza w Rzymie), rzeźba powstała w średniowieczu, a nie jak wcześniej przypuszczano - w czasach starożytnych.

W podróżowaniu szukam zazwyczaj tego, co odpowiada mi w życiu. Każdy brak autentyczności, jakaś sztuczność, powoduje, że dane miejsce staje się dla mnie obojętne. Tak jak ludzie, którzy okazują się fałszywi - lepiej po prostu się wtedy wycofać, odsunąć, zapomnieć. Chociaż na jakiś czas. Bo z dystansu i perspektywy czasowej można na pewne rzeczy spojrzeć zupełnie inaczej. 

Czy w ciągu kilku najbliższych lat Rumunia zyska trochę prawdziwego blasku? Być może, bo w 2021 Timișoara będzie jednym z tych miast, którym przypadnie tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Powstaje jednak pytanie, czy tę okoliczność wykorzysta tak dobrze jak Wrocław. O tytuł starały się również trzy inne rumuńskie miasta: Baia Mare, Bukareszt i Cluj-Napoca. 

Może ESK to pretekst, żeby odwiedzić Rumunię ponownie za kilka lat? Może wtedy spojrzę na Bukareszt nieco przychylniejszym okiem... I z chęcią zobaczyłabym Timișoarę, która wygrała konkurs piękności z Bukaresztem. Dla porównania.

Peace! 

zdjęcie główne: Maciej Margielski

poniedziałek, 13 lutego 2017

Rumunia. Bukareszt. Gdzie pojechać, żeby już nigdy nie narzekać na komunikację miejską?


Jeżeli w dalszym ciągu nie masz prawa jazdy, jesteś skazany/skazana na komunikację miejską. We Wrocławiu mieszkańcom niejednokrotnie zdarza się narzekać na MPK. Na to, że motorniczy nas zignorował i zamknął drzwi przed nosem, na spóźniający się autobus, na to, że zlikwidowali kosze i nie ma gdzie wyrzucić gumy, a przecież nie wypada przykleić pod siedzeniem. Wreszcie na to, że niskopodłogowe wyglądają jak wysokopodłogowe. Dlaczego o tym piszę? Bo po wizycie w Bukareszcie już nigdy nie będę narzekać na wrocławską komunikację miejską. Przysięgam.

Bukareszt to nie Warszawa. W naszej stolicy, choć za nią nie przepadam, są przynajmniej dobre knajpy. Wpadasz na Krakowskie Przedmieście do Dwóch Takich, co podobno mieli ukraść księżyc, ale nie ukradli i teraz serwują w centrum Warszawy genialną jajecznicę i wiesz, że masz niebo w gębie. A po zaparkowaniu ogórka gdzieś w centrum Bukaresztu, pozostał nam jakiś spożywczy dyskont i samodzielne gotowanie (przygotowałam pyszny makaron, dało się zjeść i nie posypałam go cukrem pudrem - czuję, że moje zdolności kulinarne weszły na tzw. Level Hard). By uprzedzić hejterów, okej, kanjpy gdzieś pewnie są, ale przy sporym zmęczeniu, wysokiej temperaturze i o pustych żołądkach, jedzenie musieliśmy mieć na już. Ale nie o jedzeniu miało być w tej notce. Tym bardziej, że to nie było nic niezwykłego. Ot, zwykły makaron z warzywami. Żadne sushi czy krewetki.

Zegary za prawie milion euro i rumuński Mickiewicz

Bukareszt, stolica niedocenianego kraju, jakim jest Rumunia, ma w sobie dużo mniej blasku niż urokliwe miasteczko Bran (czytaj też: Rumunia. Zamek Bran. Śladami wampirów). To, na co warto jednak zwrócić uwagę, to architektura - z jednej strony perły, zdobienia, ornamenty, a z drugiej bieda, sypiące się kamienice i rury poprowadzone na zewnątrz budynków. Jedyne, co pozostało zarządcom tych ostatnich, to napis "De vanzare", czyli "Na sprzedaż".




Skupmy się może jednak na pozytywnych aspektach. A przynajmniej tych ładniejszych. Pierwszą rzeczą, która przykuła moją uwagę, był niezwykły zegar. Wyróżniał się z szaroburego krajobrazu i w jakimś sensie mnie zaintrygował, dlatego po powrocie doszukiwałam się informacji o zegarze, a właściwie zegarach Bukaresztu. Okazuje się, że władze miasta postanowiły w 2009 roku postawić 10 takich zegarów po to, by... miasto wyglądało ładniej. Ten, który widzicie na poniższym zdjęciu, znajduje się w pobliżu budynku uniwersytetu, stąd napis Universitate. Na każdym z zegarów widać też rok - 1459. To w 1459 roku powstał Bukareszt.

Władze Bukaresztu wydały na postawienie tych zegarów 915 tys. euro. Według tamtejszych mieszkańców to pieniądze wyrzucone w błoto - można by je przeznaczyć chociażby na poprawienie stanu pojazdów komunikacji miejskiej. Ale o tym jeszcze za chwilę.



Z pewnością warto również zwrócić uwagę na pomnik Iona Heliade Rădulescu (1802-1872), rumuńskiego poety z epoki romantyzmu (taki rumuński Mickiewicz). Był też wykładowcą, eseistą, dziennikarzem i autorem książek z zakresu lingwistyki i historii. Kiedy przechodzi się tuż obok jego pomnika, zdaje się nam badawczo przyglądać (wystarczy. że zerkniecie na poniższe zdjęcie wykonane przez Margiela).

Rădulescu urodził się w Târgovişte, ale jego ojciec kupił dom na przedmieściach Bukaresztu. Nauczycielem Heliadego był Gheorghe Lazăr (1779 - 1823), po którym poeta dostał schedę w postaci szkoły Saint Sava. W ponownie otwartej przez Heliadego szkole stał się głównym nauczycielem i skupiał wokół siebie wielu intelektualistów. Nie mogłabym w tym miejscu nie wspomnieć o jego wpływie na rozwój języka. To Rădulescu jest odpowiedzialny za rozwój współczesnego języka rumuńskiego, choć w jednej z faz swojej naukowej działalności przekonywał, że rumuński i włoski są pokrewnymi językami, a właściwie dialektami, które wzięły swój początek z łaciny.

Pomnik, który widzicie na zdjęciu obok, został wyrzeźbiony przez włoskiego artystę. Ten artysta nazywał się... Ettore Ferrari (1848 - 1929). Nie, tym razem nie chodzi o samochody. Ten Ferrari był tylko i po prostu artystą, a na swoim koncie ma także choćby rzeźbę przedstawiającą Giordano Bruno, stojącą na Campo de Fiori w Rzymie. Pomnik Rădulescu znajduje się dokładnie naprzeciwko budynku uniwersytetu w centrum Bukaresztu.

Budynek Uniwersytetu w Bukareszcie, fot. Kinga Czernichowska

 Sypiące się autobusy i tramwaje

Nie da się długo wytrzymać badawczego spojrzenia Rădulescu, dlatego warto odwrócić się i przyjrzeć się budynkowi uniwersytetu (zdjęcie powyżej). Jest to największy, a do tego jeden z najstarszych uniwersytetów w Rumunii (powstał w 1864 roku). To licząca się uczelnia, współpracuje z około 50 uniwersytetami w 40 różnych krajach, m.in. z Uniwersytetem Warszawskim w Polsce.

Trudno zrobić w tym miejscu dobre zdjęcie, bo panuje tam duży ruch. A szanse na dobre kadry przecinają takie oto pojazdy:


Tak wygląda jeden z pojazdów tamtejszej komunikacji miejskiej. Wydaje mi się, że po Wrocławiu na początku lat 90. jeździły lepsze. To jeszcze jednak nic w porównaniu do tramwajów w Bukareszcie.




Ale nawet w najbiedniejszym kraju i najbardziej sypiącym się kraju nie może zabraknąć dwóch rzeczy: Coca Coli i McDonalda. Przepraszam, trzech. Zapomniałam o kebabach. Kebaby są wszędzie. Makdonaldyzacja społeczeństwa (fenomen, który w latach 60. XX wieku opisał George Ritzer, do dziś mam jego książkę w ostatkach swoich socjologicznych zasobów naukowych) - ot, jedyne skojarzenie z poniższym zdjęciem.



To jednak nieprawda, że nie ma knajp. Na sam koniec zwiedzania znaleźliśmy i sklepy z pamiątkami, i knajpy. Było nawet coś dla fanów Harley-Davidsona.





Wieczorem Bukareszt wygląda już jakby piękniej, ale w przypadku dużych miast to raczej standard - ciemność i światła neonów dodają im uroku. Do tej pory nie mam bladego pojęcia, za co Bukareszt zyskał sobie w okresie międzywojennym tytuł małego Paryża! To nie jest miasto, które każe do siebie wracać. No chyba że chce się jeszcze raz zmierzyć ze spojrzeniem Rădulescu. Do Paryża warto wracać, chociaż - jak mówią wielcy - tylko za pierwszym razem robi imponujące wrażenie.

To pierwszy wpis na temat Bukaresztu. W kolejnym więcej o rumuńskiej tożsamości narodowej oraz o tym, dlaczego w Bukareszcie może wydawać nam się, że to Rzym...

piątek, 20 stycznia 2017

Rumunia. Zamek Bran. Śladami wampirów


Rumunia nigdy nie była na mojej liście "must travel". O słynnym zamku Bran jedni mówili z zachwytem, inni twierdzili, że jest przereklamowany. Mnie w Rumunii - przynajmniej na początku - urzekła jej dzikość. To jedno z tych miejsc, w których czas się zatrzymał. I uwaga - nie ma tam wampirów.

Prawdopodobnie pierwszą rzeczą, jaką zobaczyliśmy w  Rumunii, był pomnik generała Traiana Moşoiu'a. W Internecie nie znajdziecie zbyt wiele informacji o nim. Ale na Ukrainie, w Mołdawii i w Rumunii jest bardzo wiele pomników osób, które zasłużyły się - mniej lub bardziej, dobrze lub źle - w historii wojska.

Moşoiu urodził się na terenie dawnych Austrowęgier, w wiosce Újtohán/Tohanul Nou. Studiował na uczelniach wojskowych - najpierw w Budapeszcie, potem w Wiedniu. W 1891 przeprowadził się do Rumunii i zasilił szeregi rumuńskich wojsk. Podczas I wojny światowej pełnił funkcję generała, a w gabinecie Alexandru Vaida-Voevoda był także ministrem wojny.

Tuż obok tego pomnika powiewa rumuńska flaga - tak, to już Rumunia. Czas poszukać jakiegoś postoju przed dotarciem do Bran...




Gdzieś w Rumunii...

Jedziemy, jedziemy, a tu ani parkingu, ani stacji benzynowej. Życie z dala od cywilizacji. Ani jednej  żywej duszy. Nie mieliśmy wyboru - zaparkowaliśmy ogórka w szczerym polu. T2 to nie ferrari, nie rzuca się aż tak bardzo w oczy w takim krajobrazie. 

Świtało. Całą noc spędziliśmy w trasie, więc czekało nas kilka godzin odespania. Tak, by po południu dotrzeć już pod zamek Bran.

Myślę, że najbardziej urzekł mnie właśnie tamten poranek. Rumuńskie pejzaże, w czasie podróży, wyglądają tak naturalnie i dziko (zobaczcie zdjęcie obok), że aż przestaje się myśleć o goniącym nas czasie i kilometrach do zrobienia. A tych było jeszcze trochę. Zamek Bran, który był jednym z naszych "must see" na całej trasie, znajduje się w centralnej Rumunii. Trzeba było dojechać do Braszowa, a stamtąd do Bran pozostało już tylko 30 kilometrów.



Noroc!

Kiedy dojechaliśmy do Bran, był już późny wieczór. Zwiedzanie zamku trzeba było odłożyć na kolejny dzień. Wieczorem poznawaliśmy więc uroki i smaki tego miasteczka, które żyje własnym życiem. I ma w sobie jakąś magiczną atmosferę. Tak jakby skrywało jakąś tajemnicę. Cisza, spokój, czego chcieć więcej...

O ile w Polsce wciąż pokutuje przekonanie "uważajcie, bo tam kradną", o tyle my spotykaliśmy na swojej drodze jedynie przyjaźnie nastawionych ludzi. Choćby Hiszpana mieszkającego w Rumunii, który próbował nas nauczyć podstaw języka rumuńskiego. A że to był akurat wieczór, w którym próbowaliśmy rumuńskiego wina, to podstawowym zwrotem, który zapamiętaliśmy i który pewnie potrafilibyśmy powiedzieć obudzeniu o trzeciej w nocy było "noroc" (po rumuńsku: Zdrowie! W ten sposób można jednak nie tylko wznosić toasty, ale również życzyć drugiej osobie szczęścia). Nasz znajomy rumuński Hiszpan (rozmawialiśmy z nim trochę po włosku, trochę po hiszpańsku, a trochę na migi, bo angielski w Rumunii jest językiem stanowczo niepopularnym) powtórzył nam je tamtej nocy kilkadziesiąt razy. Nie wiemy, czy dotarł do domu o własnych siłach czy ze wsparciem towarzyszących mu kolegów.

Bran było również kolejnym miejscem, w którym spotkaliśmy Polaków - tym razem byli to jednak nie Polacy na wschodniej emigracji, lecz ci, którzy przyjechali tu na kilka dni swojej podróży służbowej.

Zamek Bran

Jeżeli jedziecie do zamku Bran po to, żeby szukać śladów wampirów, możecie się rozczarować równie mocno jak po obejrzeniu pierwszej części "Zmierzchu". Bo zamek Bran to wcale nie jest zamek Draculi, tak jak "Zmierzch" nie jest prawdziwym filmem o wampirach, lecz raczej melodramatem (chcecie obejrzeć dobry film o wampirach, to włączcie sobie "Underworld" lub "Tylko kochankowie przeżyją" - w tym ostatnim jest dobra ścieżka muzyczna). Aczkolwiek lubię w "Zmierzchu" scenę, w której Edward ratuje Bellę przed wypadkiem samochodowym. Dziś narażanie życia dla drugiej osoby najczęściej zdarza się chyba tylko w filmach. Są jeszcze ludzie zdolni do poświęceń?




Swoją sławę zamek Bran zawdzięcza Draculi, choć ten - o ile w ogóle się na nim pojawił - był tam tylko parę chwil. Ale pisarz, Bram Stoker, za siedzibę Draculi uznał właśnie ten zamek, choć dużo bardziej mroczne i tajemnicze zamki znajdują się w Szkocji (jednym z moich ulubionych jest zamek Dunvegan na wyspie Skye). Dzisiaj w Rumunii Dracula jest jedynie symbolem, a mieszkańcy próbują popularyzować zamek jako miejsce, w którym drzemie historia. Zresztą z historycznego punktu widzenia rzeczywiście jest to ciekawe miejsce. Powstał w roku 1382 (wtedy ukończono budowę), jego historia sięga więc już średniowiecza. Przez kilka stuleci był ważną twierdzą obronną, a od 1920 roku rezydowała w nim latem królowa Rumunii, Maria. Apartamenty na zamku Bran urządziła w stylu włoskim i niemieckim.




Ślady wampirów napotkacie w Bran jedynie na stoiskach dla turystów, znajdujących się tuż przed zamkiem - możecie tam kupić kubki wampira, magnesy z wampirem, koszulki, torby, co tylko chcecie. Jakby ktoś chciał, można tam wydać fortunę. Na terenie zamku jest jedna tablica, na której znajdziecie taką oto wzmiankę o wampirach:

Wampiry, w mitologicznym i ludowym kontekście, są powtórnie ożywionymi zwłokami, karmiącymi się krwią - czytamy. - Według legend wampiry nie tolerują światła dziennego, ich skóra jest ekstremalnie biała, kształt ich źrenic jest ostry, mogą być myleni ze zwykłymi ludźmi. Pod wpływem nastroju ich oczy mogą stawać się fluorescencyjne. Odkąd zaczną pić krew, nie mogą przestać się nią żywić i zwykle bawią się swoją ofiarą przed zjedzeniem. W ciągu ostatniego tysiąclecia legendy o wampirach były rozpowszechniane przez tych, którzy mieli swój udział w tworzeniu kultur Wschodniej Europy. Legenda Draculi na przykład stała się inspiracją w rumuńskim folklorze. Twarz wampira, jak wiemy dzisiaj, została zaprojektowana przez Brama Stokera - tego, który w 1897 roku napisał słynną powieść "Dracula". Ta stała się później punktem wyjścia dla wielu filmów i książek.

Poza tą jedną tablicą, żadnych pomników Draculi czy podobizn wampirów. Ci, którzy chcą z zamku wyjść naprawdę przerażeni, mogą jeszcze zajrzeć do muzeum tortur. Wybierając się na zamek, są dwie opcje biletu: bilet tylko na zamek lub bilet na zamek i muzeum tortur. My wzięliśmy ten drugi, aczkolwiek muzeum wcale nas nie przeraziło. Przeraża jedynie fakt, że to, co dziś w nim oglądamy, naprawdę było wykorzystywane do tortur w czasach średniowiecza.


Żyjemy w innych czasach. Dzisiaj torturujemy się własnymi myślami, błędnymi przekonaniami, tęsknotą za przeszłością lub myśleniem o przyszłości. Możliwe, że niektóre z tych rzeczy bolą bardziej niż nakłuwanie na pal... Tylko kochankowie przeżyją.




zdjęcia: Margielski Fotografia



piątek, 6 stycznia 2017

Mołdawia. Do Kiszyniowa do Maca

Podróż busem z roku 1975 wymaga pokory. Zanim w ogóle wyruszyliśmy, przeglądałam listę miejsc wartych zobaczenia. Teraz wiem, że było to bezcelowe. Bo podróż ogórkiem dla kogoś, kto na co dzień takiego busa nie posiada, to przede wszystkim cenne doświadczenie i możliwość zmierzenia się z wyzwaniem, jakim jest podróż na totalnym spontanie. Tu nie ma czasu na zwiedzanie, dłuższe przystanki czy sen. Celem samym w sobie jest podróż, a nie poszczególne miasta.

Do Kiszyniowa, stolicy Mołdawii, dojechaliśmy bardzo późno w nocy. Nocą Kiszyniów wygląda zwyczajnie, żeby nie powiedzieć: szału nie ma. Bieda, odrapane budynki, pomniki radzieckich socrealistów - tyle mogłam zapamiętać, bo wpadliśmy tam dosłownie na chwilę.

Niektórzy blogerzy są brutalniejsi w swoich opiniach i piszą, że Mołdawia to kraj, w którym nie ma absolutnie nic do zwiedzenia. Czy tak jest rzeczywiście? Trudno powiedzieć. By móc wydać taki surowy wyrok, trzeba byłoby spędzić tam co najmniej tydzień. A my zatrzymaliśmy się może zaledwie na godzinę. Zrobić jedną fotę w stylu "tu byliśmy" i wpaść do McDonalda, bo tylko McDonald może być czynny tak długo, właściwie to zdążyliśmy na kwadrans przed jego zamknięciem.

Przemknęliśmy przez Kiszyniów tak szybko, że z całego pobytu w tym miejscu pozostała jedynie fotografia, którą widzicie wyżej. I na której oprócz świateł Ogórka i flagi Mołdawii mało co widać. A wszystko dlatego, żeby na dłużej zatrzymać się w Rumunii. I właśnie o tym kolejnym naszym przystanku, a więc o wampirach, zamku Bran, Draculi i Bukareszcie, stolicy tego niedocenianego kraju będę mogła napisać dużo więcej. Do przeczytania!

zdjęcie: Maciej Margielski Photography

Polub na Facebooku