poniedziałek, 26 grudnia 2016

Naddniestrze. Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, trzeba jechać pod prąd


Naddniestrze to państwo nieuznawane. Jego całkowita powierzchnia wynosi 4163 km kwadratowe. Ale kraj ma swoją walutę, stolicę w Tyraspolu, prezydenta, flagę, godło, a nawet hymn. W zasadzie żyje swoim życiem. Mało kto tam jeździ. W przewodnikach można je wyszukać pod hasłem: "odwiedź kraje, których nie ma". Naddniestrze rządzi się swoimi prawami. Do tego stopnia, że kiedy wjeżdżasz na teren republiki, przestaje działać nawigacja. A potem, kiedy naddniestrzański milicjant wręcza ci mandat, okazuje się, że jechałe(a)ś pod prąd. Dlatego krótko o specyfice Naddniestrza, a zdecydowanie dłużej o tym, dlaczego warto jechać pod prąd.

W tym miejscu powinno się znaleźć kilka cennych wskazówek dotyczących tego, jak podróżować po sowieckim skansenie czy tej małej Rosji, jak ją nazywają.  Być może powinno, ale jeżeli kilka minut po wjeździe do Naddniestrza siada nawigacja, z oddali słychać dzikie psy, a milicja od razu wlepia mandat i wokół prawie żadnej żywej dobrej duszy, to uwierzcie, nie tworzy to sprzyjającej atmosfery. Byle to Naddniestrze przejechać szybko i bezboleśnie. Najlepiej tak, żeby kierowca nie odczuł tego w portfelu.

Razem z ekipą Statku Miłości planowaliśmy tylko tranzyt przez Naddniestrze. Nie zatrzymujemy się na dłużej, nie zwiedzamy. Dostaliśmy więc wizę w postaci świstka papieru, która pozwalała na 24-godzinny pobyt w tej małej Rosji. I mieliśmy szczęście, bo przy drugim zatrzymaniu przez milicję można już było mieć obawy, na jak długo nas w Naddniestrzu zatrzymają. Miło nie było. Zabierają dokumenty i każą czekać w samochodzie. Tak długo, że razem z tymi, którzy towarzyszą ci w podróży zaczynacie się zastanawiać, czy dobrze zrozumieliście komunikat. Dobrze. Po długim oczekiwaniu dostajecie je z powrotem i możecie jechać dalej. Wydaje się, że z lekką ulgą przekraczaliśmy granicę z Mołdawią. Bądźmy szczerzy: Naddniestrze nie pozostawiło zbyt wielu dobrych wspomnień czy skojarzeń. Ja zapamiętałam je właśnie z tej naszej jazdy pod prąd.

Ale jedno z państw, których nie ma, odfajkowałam już na swojej podróżniczej liście.

Jedź pod prąd i rób to, co Cię przeraża. Podróżnicze podsumowanie roku 2016

Zbliża się koniec roku 2016 i chyba jestem Wam winna wyjaśnienie, dlaczego blog nie tętni życiem tak jak dawniej. Otóż poprzedni rok, jak również tegoroczna podróż Statkiem Miłości uświadomiły mi, że to, co wpływa na nasz rozwój, to właśnie wspomniana jazda pod prąd. Jeżeli ludzie mówią ci, że coś powinnaś/powinieneś, nie rób tego tylko dlatego, że oni tak twierdzą. Być może nie rób tego wcale. Być może zrób coś zupełnie odwrotnego. Jeżeli czegoś nie czujesz, pozwól sobie na bunt. Spełnianie czyichś oczekiwań tylko po to, żeby ktoś cię zaakceptował, jest tożsame z brakiem autentyczności. Jeżeli pozwolisz sobie na autentyczność, to automatycznie zaczniesz przyciągać do siebie ludzi o podobnych poglądach, sposobie postrzegania świata i pasjach.

Bloga Podróże bez planu założyłam w lipcu 2015 roku. Wtedy był dla mnie odskocznią. Lipiec to taki czas, kiedy wszyscy się cieszą, jadą na wakacje i imprezują na festiwalach muzycznych. Ja nie bardzo potrafiłam się wtedy cieszyć. Starałam się więc szukać pozytywu w małych rzeczach, choćby w pierwszych czereśniach tamtego lata. Ale kiedy przestajesz czuć smak czereśni, to wracasz do punktu wyjścia: do nieprzespanych nocy i do tego, że przez cały dzień zjadłaś tylko jedną bułkę, bo brak ci apetytu. I kiedy nie mogłam zasnąć, pisałam. Tworzenie jak mało co działa oczyszczająco i pozwala na ucieczkę od niechcianych myśli. Ponoć najciekawsze książki i najpiękniejsze piosenki powstały właśnie w nocy.

Dziś wiele osób zarzuca mi, że na moich kanałach społecznościowych jest mnóstwo pozytywu, a przecież to niemożliwe, żeby wszystko było idealnie. Oczywiście, nie ma nic, co byłoby idealne. Ludzie są niedoskonali, świat jest niedoskonały. Ale chodzi o to, jak ten brak perfekcji we wszystkim, co Cię otacza, przyjmujesz na klatę. Ja nauczyłam się wtedy, zupełnie przez przypadek, doceniać to, co się ma "tu i teraz". I jestem wdzięczna za to, co mam, nawet jeśli niektóre marzenia wciąż pozostają niespełnione (przecież marzenia są po to, żeby je spełniać, mamy na to czas!). Niestety, chcąc nie chcąc, blog, który był dla mnie wtedy odskocznią, stał się pewnego rodzaju obciążeniem, ale i... częścią mnie. Dziś wielu ludzi, składając mi życzenia, życzy mi na przykład "podróży bez planu". I wcale nie mam im tego za złe, bo to właśnie te podróże bez planu pozwoliły mi odkryć siebie.

Tyle, że skoro już to odkryłam, to nie chcę powrotów do przeszłości. Był nawet moment, kiedy zastanawiałam się, czy bloga nie zamknąć. Bo teraz jestem szczęśliwa, bo mam wokół siebie ludzi, którzy nie narzucają mi, co mam robić, a wręcz przeciwnie - często dzielą te same pasje. Oni nie oczekują, że będę kimś innym niż jestem. Co więcej - akceptują również to, że się zmieniłam. A zmieniła mnie przede wszystkim jazda pod prąd. I choć biłam się z myślami, to bloga będę prowadzić dalej - w końcu w pewnym sensie tamte podróże stały się częścią mnie. W przyszłym roku będzie najprawdopodobniej mniej wpisów związanych z rozwojem osobistym (w tym stylu dokończę jedynie relacjonowanie podróży ogórkiem, bo podróż Statkiem Miłości była dla mnie rodzajem życiowego road-movie).


Czego Wam życzę w 2017 roku? Tego, żebyście przełamali w sobie strach przed nieznanym. "Rób to, czego się boisz" - usłyszałam kiedyś. To najbardziej genialny sposób na to, żeby pozwolić sobie na "bycie sobą".

Czego życzę sobie? Kolejnych podróży bez planu, ale już nie takich do wnętrza siebie, lecz takich na spontanie i z ludźmi, z którymi dzielę swoje pasje. Z takimi ludźmi, z którymi można patrzeć w tym samym kierunku i widzieć świat w kolorowych barwach.






Zdjęcie wykonane w klubie Music & Motion Centrum Tańca i Fitness we Wrocławiu






poniedziałek, 21 listopada 2016

Droga do Odessy. Dlaczego podróż jest ważniejsza niż cel?





Jechaliśmy w piątkę jednym samochodem, mając do dyspozycji jakieś pięć metrów kwadratowych. Każdy z nas miał przed sobą tę samą trasę: Ukraina, Naddniestrze, Mołdawia, Rumunia, Bułgaria, Turcja, Grecja, Macedonia, Kosowo, Albania, Czarnogóra, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Serbia, Węgry, Słowacja. 6600 kilometrów. Fascynujące jest jednak to, że dla każdego z nas ta podróż oznaczała coś innego. Tak jak tylko dla mnie celem był Budapeszt. W rzeczywistości w czasie podróży to nie cel jest istotny, ale droga i ludzie, których na tej drodze spotykamy. 

Sławek (bo tak w tłumaczeniu na język polski brzmiałoby jego imię) dołączył do nas  na trasie z Kijowa do Odessy (zobacz też: Odessa. Budzimy się, a tam pełno turystów). Próbował złapać stopa, marząc o najpiękniejszym i najwygodniejszym samochodzie, jaki tylko można sobie wyobrazić. I właśnie wtedy zatrzymaliśmy się my - Volkswagen T2, rocznik 1975. Bez klimy, za to z lekko skrzywionym grymasem Boba Marleya i pacyfą. 

Sławek pochodzi z Doniecka - miasta ogarniętego konfliktem. Po niektórych domach został tam już tylko gruz. Wojna zmusiła wielu ludzi do opuszczenia miasta. Znalezienia sobie nowego miejsca na Ziemi albo pozostania w drodze. Sławek był w ciągłej podróży. To, co szczególnie mnie w nim uderzyło, to jego wdzięczność za wszystko, co go spotkało. 

Psychologowie twierdzą, że poczucie wdzięczności jest przepustką do szczęścia. Banał, ale strasznie trudny do zrealizowania. Bo zwykle jest tak, że kiedy wydaje Ci się, że tracisz wszystko, a grunt usuwa się spod nóg, to w pierwszej chwili czujesz niezgodę i bunt. Robisz wtedy wszystko, żeby odwrócić los i zmienić swoje życie tak, by wyglądało jak w bajce: i żyli długo i szczęśliwie. Sławek mógł mieć wiele powodów, by odczuwać frustrację i gniew. On tymczasem całym sobą wyrażał wdzięczność i akceptację. Jakby wiedział, że to, co wydaje nam się rozczarowujące i niesprawiedliwe, wydarza się nam po to, by mogło nas spotkać coś znacznie lepszego. 

Podróże są fascynujące nie ze względu na miejsca, które oglądamy, lecz ze względu na ludzi, których spotykamy po drodze, bo to dzięki nim zyskujemy inne spojrzenie na rzeczywistość. To im powinniśmy szczerze podziękować (ja dziękuję Sławkowi). Bo to oni sprawiają, że przestajemy mieć klapki na oczach i zaczynamy widzieć świat w różowych, a nie czarnych barwach.  



Prawdziwa podróż odkrywcza nie polega na szukaniu nowych lądów, lecz na nowym spojrzeniu 

Marcel Proust





zdjęcie główne:  Maciej Margielski Photography

piątek, 28 października 2016

Ukraina. Odessa. "Budzimy się, a tam pełno turystów"

 
Prawdopodobnie jest na świecie bardzo niewiele miejsc, o których można powiedzieć, że czujesz się w nich jak w domu. I o ile wiesz, co to prawdziwa miłość, to łatwiej zaśpiewać za Taylor Swift "your eyes look like coming home" niż znaleźć nowe miejsce, w którym samemu dla siebie będziesz się czuć dobrze. Dla mnie na całej trasie naszej podróży ogórkiem Odessa była właśnie tym miastem, które przypominało mi dom.



Miasta mają dusze. Oczywiście nie dosłownie, ale w przenośni. I oczywiście nie wszystkie. Warszawa na przykład jest dla mnie bezduszna. I choć kilkukrotnie, również na łamach tego bloga, próbowałam sobie wmówić, że to przecież nieprawda, że to właśnie tam można spełniać marzenia (i cytując Karolinę Czarnecką: będzie hajs, i love, i sława), to i tak zawsze wracałam do punktu wyjścia przy Alejach Jerozolimskich, gdzie oczy szkliły się od łez. Może nawet nie macie pojęcia, ile radości i szczęścia może dać zwykła codzienność w miejscu, które nazywasz domem. Dla mnie tym domem jest Wrocław, a Odessa przypominała mi go z kilku powodów.

W Odessie tętni życie - w czasie, gdy my tam byliśmy, organizowane były pokazy stuntu i fitness na świeżym powietrzu. Oprócz tego można było podziwiać artystów ulicznych - i to nie byli zwykli grajkowie, ale ludzie, którzy faktycznie mieli jakiś talent, pasję. Jednocześnie w Odessie są też miejsca, alejki, w których możesz się wyciszyć. Zostać sam na sam ze sobą. Nawet jeśli otaczają Cię tłumy turystów. Albo poczuć się jak podczas Bożego Narodzenia, bo Odessa jest też uroczo rozświetlonym miastem (zobacz film poniżej - końcówka, bo to ujęcia nie tylko z Odessy, lecz także z Kijowa), a tym samym zaryzykowałabym stwierdzenie, że mogłaby uchodzić za dużo bardziej romantyczną niż oklepany już dla wielu Paryż. Bardzo żałuję, że nie ma takiego zdjęcia, które mogłoby zilustrować tamtą atmosferę.

Mamy za to dużo zdjęć ilustrujących nasz chillout na plaży w Odessie. I szkoda trochę, że nie znam się lepiej na fotografii, bo do tej pory zachodzę w głowę, czy rzeczywiście mam takie długie nogi, czy po prostu fotograf zrobił zdjęcie z odpowiedniej perspektywy. Ale nie bądźmy aż tak narcystyczni. Plaża w Odessie to nie tylko piękne kobiety, długie nogi i słońce, lecz przede wszystkim "tłumy turystów" - jak by to określił nasz kolega o pseudonimie Jabol. Dla mnie w Odessie było jeszcze za wcześnie, by spać pod gołym niebem, choć w kolejnych państwach na trasie ubóstwiałam możliwość nocowania w hamaku, ale męska część naszej załogi nie odmówiła sobie przyjemności spędzenia nocy na plaży. Potem kilkukrotnie słuchałyśmy opowieści, jak to jest "obudzić się na plaży, popatrzeć, a tam wokół tłumy turystów".




Jest coś takiego, że do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć, żeby je zrozumieć i móc spojrzeć na to, co za nami, z zupełnie innej perspektywy. Odessa na przykład wygląda zupełnie inaczej u stóp Schodów Potiomkinowskich (podobno najsłynniejszych w Europie), a inaczej, kiedy się jest już na szczycie, po przejściu 192 stopni. I kiedy stoisz na samym dole, wydaje Ci się, że schody są gigantyczne, że tak wiele jest do przejścia. Po drodze Twój wzrok przyciągają ludzie i zwierzęta, a serce nie pozwala oderwać spojrzenia od cierpiącego bezdomnego psa. Chcesz go przygarnąć, ale nagle zderzasz się z murem, jakim jest biurokracja i wymóg, by na kolejnych granicach pokazać, że pies ma swój paszport (międzynarodowe adopcje zwierząt to kosmos trudny do przebrnięcia). Pies pozostaje w Odessie, a Ty musisz ruszyć dalej, znów przed siebie. Kolejne stopnie do pokonania. W końcu znajdujesz się na szczycie schodów, które pewnie znacie choćby z filmu Sergiusza Eisensteina „Pancernik Potiomkin”.I wydaje ci się, że sam jesteś bohaterem jakiegoś filmu, bo Twoim oczom ukazuje się widok nie do opisania. Możliwe, że długo na ten widok czekałeś i naprawdę trudno było pokonywać kolejne stopnie, ale prawdziwe piękno warte jest cierpliwości. I tego, żeby zaczekać.



czwartek, 15 września 2016

Ukraina. Kijów. Domówka zamiast imprezy nad Dnieprem


Wyobraź sobie, że widzisz faceta, który wygląda co najmniej jak Ragnar z "Vikings". W swojej wyobraźni już planujesz swój ślub. Tak, suknia będzie długa i powłóczysta, za Tobą rząd druhen. Kwiatki, cud miód, maliny. Podróż poślubna na Karaibach. I wtedy właśnie okazuje się, że Ragnar jest już w najlepszym wypadku zajęty, w najgorszym - okazał się tchórzem i facetem bez jaj (tak, jeśli chodzi o serial "Vikings", to przyznaję: nie lubię Ragnara, wolę Rollo). Twój plan runął w gruzach, los podsuwa Ci coś zupełnie innego. I zwykle to "inne" jest najlepszą rzeczą, jaka mogła Ci się przytrafić. Niekoniecznie i nie zawsze chodzi o miłość. To "inne" właśnie dało się odczuć w Kijowie. 

Zacznijmy od tego, że Kijów to duże miasto, w którym mieszka prawie 3 mln osób. W źródłach historycznych znane jest ono pod takimi nazwami, jak Kuar (VI-VII wiek), Kaenuogardia (według sag normańskich) czy Kildare (tu z kolei według źródeł arabskich, datowanych na przełom IX i XX wieku). Dzisiaj najbardziej uniwersalną nazwą wydają się być Kiev lub Kyiv. Ta pierwsza to także nazwa aparatów fotograficznych. Kijów to stolica Ukrainy, a ja dodałabym, że również stolica pole dance. To właśnie w Kijowie ma swoje studio Anastasia Sokolova, znana z ukraińskiego "Mam Talent", a dziś podziwiana na całym świecie. Sokolova była jedną z tych, którzy przyczyniając się do promocji tego sportu, udowodnili, że pole dance to akrobatyka, a nie kluby go go. Jeśli jednak mi nie wierzycie, możecie obejrzeć poniższe wideo (dla niecierpliwych od 1:08): 





Nie bez powodu wspominam o pole dance. Ale po kolei.

Przyjechaliśmy do Kijowa i zaparkowaliśmy ogórkiem tuż przy ulicy, na której swoje sklepy miały takie marki, jak Gucci czy Louis Vitton. Nie muszę dodawać, że pasowaliśmy tam jak kwiatek do kożucha. Ale "ochroniarze" byli mili i obiecali, że zerkną przyjaznym okiem na samochód (zresztą kto by chciał kraść starego Volkswagena T2 z ulicy, na której jest Gucci?). Ze spokojnym sercem mogliśmy zobaczyć plac Niepodległości w Kijowie.


 Wolność: kocham i rozumiem. Wolności oddać nie umiem! 

Podczas protestów na Majdanie mogło zginąć co najmniej kilkadziesiąt osób. Na placu do dziś można zobaczyć fotografie ofiar. Wśród tych, którzy zginęli, było wielu młodych ludzi, mających przed sobą całe życie. Zginęli w obronie wolności. Bo kiedy wolność i podstawowe prawa są zagrożone, ludzie nie boją się wyjść na ulice. To samo zresztą - dygresja - udowodniły dziesiątki tysięcy kobiet w Polsce, które uczestniczyły 3 października w Czarnym Proteście, walcząc o wolność wyboru. To, że teraz próbuje się wypaczać ideę, która w tamtym dniu towarzyszyła Polkom, to już zupełnie odrębna historia.

Nie zatrzymujmy się jednak na dłużej na naszym polskim podwórku, wróćmy do Kijowa. Zatrzymałam się na placu Niepodległości przed wspomnianymi już fotografiami i coś mnie tknęło - każdy z tych ludzi miał jakąś swoją historię, bliskich i problemy. A my widzimy tylko fotografie.


 
I wielu mija je prawie obojętnie, w pośpiechu do pracy lub w miłosnym amoku. Na tym samym placu widzieliśmy przecież zakochane pary, nie widzące świata poza sobą. W 2014 roku doszło do tragedii, po której pozostały te zdjęcia. A dziś, jak gdyby nigdy nic, na Ukrainie życie toczy się dalej. I nie ma w tym absolutnie nic złego.

Przy okazji: zastanawialiście się kiedyś, jak trudno odciąć się od przeszłości? Powiem Wam: cholernie trudno. Ludzie mają to do siebie, że się przywiązują: do rzeczy, miejsc, ulubionych ciuchów, samochodów, innych ludzi. A potem próbują iść naprzód, ciągle patrząc w tył. I dziwią się, że się nie udaje.



Czas na ukraińską kuchnię!

Na plac Niepodległości dotarliśmy głodni. A jak Polak głodny, to zły. W moim wykonaniu powinno się dodać jeszcze: jak niewyspany, to wkurzony. Nie chcąc się pozabijać zaraz na początku podróży, trzeba było znaleźć jakąś knajpę. W takiej podróży jak nasza szukasz jakiejkolwiek: byle było jedzenie i WiFi. A my trafiliśmy na krymską restaurację w Kijowie - dość oryginalną, bo przed rozpoczęciem uczty, trzeba było zdjąć buty. Za to Kijów był jedynym miejscem na Ukrainie, gdzie mieliśmy okazję skosztować prawdziwych ukraińskich zup, m.in. solyanki i barszczu. W Odessie poprzestaliśmy już tylko na kebabie.

Uwielbiam doświadczać i próbować regionalnej kuchni, dlatego i tym razem nie może zabraknąć opisu zup. O barszczu może nie będę się rozpisywać, bo przecież każdy Polak wie, czym jest barszcz ukraiński i pierogi ruskie, które tak naprawdę nie są ruskie. Za to solyanka to coś, czego naprawdę na Ukrainie warto spróbować. To taka gęsta zupa ugotowana na rybnym rosole z dodatkiem ziół (przepisy z łatwością znajdziecie w Internecie). Może kiedyś stworzę na swoim blogu dział z przepisami na potrawy różnych kuchni świata, ale odkąd przypadkowo posypałam cukrem pudrem rybę, to - przynajmniej na razie - gotuję rzadziej. Choć moi przyjaciele wciąż uważają, że robię to dobrze.

Dlaczego domówki są lepsze niż dyskoteki?

Kiedy już w krymskiej atmosferze spróbowaliśmy solyanki i barszczu, to dalej, zgodnie z planem, udaliśmy się nad Dniepr. Było już ciemno, a kiedy panują egipskie ciemności i nic kompletnie nie widać, to wszystko wokół jest piękniejsze i przez moment przeszło mi nawet przez myśl, że most Parkowy, którym się przechadzaliśmy, przypomina most Karola w Pradze. O tym, że go nie przypomina, przekonałam się dopiero kilkanaście godzin później, w dziennym świetle.



Most Parkowy to taki most, który prowadzi na wyspę Truchanów, gdzie toczy się nocne życie tego miasta - czytaj: są kebaby i dyskoteki. No i można było wreszcie rozkręcić kijową imprezę, jak to mieliśmy w planie. Ale plan na szczęście upadł, bo trzeba było wrócić się po samochód, a kiedy już dotarliśmy z powrotem do dzielnicy z Guccim, to za wycieraczką znaleźliśmy taki oto list:



Zamiast rozkręcać kijową imprezę w rytmach disco polo (bo wiadomo, że jak polska impreza, to tylko przy czymś na maksa żenującym) w samym centrum nocnego życia Kijowa poszliśmy więc do domu Marty i Cezara. Byli prawdopodobnie pierwszymi, którzy podczas podróży Statkiem Miłości okazali nam tyle życzliwości. Tyle polskiej gościnności za wschodnią granicą!

Zanurzyć nogi w Dnieprze


Kijów jest tak położony, że znajduje się na obu brzegach Dniepru - rzeki, którą zachwycał się w starożytności Herodot. Rzeki, która przepływa przez trzy państwa: Rosję, Białoruś i właśnie Ukrainę. W końcu rzeki, o której pisał nawet Henryk Sienkiewicz.

Grzechem byłoby więc nie zanurzyć stóp w Dnieprze. A niespodzianki czekały nas już na brzegu, bo tam, na dalekiej i ponoć "niecywilizowanej" Ukrainie reklamuje się jedna z firm produkujących chipsy. Dlatego na samym brzegu, tuż przy Dnieprze, można było wykonywać takie akrobacje jak na treningu pole dance (zobaczcie zdjęcie obok).


Pole dance wielu osobom wciąż kojarzy się źle - niestety zwykle wynika to z niewiedzy lub posiadania klapek na oczach (myślenia typu "ja mam rację i nikt inny nie będzie mi mówił, że jest inaczej"). Bo jeśli dziewczyna trenuje pole dance, to pewnie zmienia facetów jak rękawiczki albo tańczy w klubach go go. Nie będę nikogo przekonywać na siłę, że zupełnie nie o to chodzi. Warto jednak podkreślać, że jest to sport jak każdy inny. Dyscyplina, która już na dobre zawitała do klubów fitness. Dla kogoś, kto na liście swoich wad może zapisać "brak cierpliwości" idealna, by pracować nad sobą i swoim charakterem. Dla najwytrwalszych pole dance to dopiero początek. Z czasem chcesz pokonywać kolejne bariery i tam rozpoczyna się Twoja przygoda z aerial dance (taniec w powietrzu). Raz pole, raz szarfy, raz koła.

Kiedy już uskuteczniłam akrobatykę na okularach będących reklamą chipsów, okazało się, że nad Dnieprem jest jeszcze jedna ekstremalna atrakcja - tyrolka. Dniepr można pokonać nie wpław, a w powietrzu, będąc przyczepionym do liny (zobaczcie filmik poniżej)  - ponoć jedzie się (leci się?) z prędkością 60 km/h. I właśnie z powodu tego "ponoć" do Kijowa muszę jeszcze wrócić. Mieliśmy przed sobą jeszcze Odessę i trzeba było przyoszczędzić, koszt takiego przejazdu to 150 hrywien (ja na cały pobyt na Ukrainie wzięłam ze sobą tylko 600 - jak się okazało jednak za mało, ale cóż, teraz mam motywację, żeby do Kijowa wrócić). Tak, choćby tylko po to, żeby przejechać się tyrolką...

Ukraina. Lwów. Stare łady i włoska pizza




Przez wiele lat broniłam się rękami i nogami przed podróżowaniem na wschód. Bo Zachód był lepszy, bogatszy, bardziej znany, prestiżowy. Bo jeśli kiedyś obserwowałeś sąsiadkę, której regularnie nie starczało do końca miesiąca, to przynajmniej przez jakiś czas wydawało ci się, że czterogwiazdkowy hotel jest lepszy niż podróż na stopa. Głupie i żałosne, ale prawdziwe. Nawet ludzie, którzy chodzą na castingi do seriali paradokumentalnych, idą tam po to, żeby pojechać na Gran Canaria. Gran Canaria, Fuertaventura, Calabria - ładnie brzmi, prawda? Prawda. Nazwy Lviv i Kiev na nikim prawie nie robią wrażenia. A szkoda. Czas to zmienić. 

Na Ukrainie byliśmy zaledwie jakieś trzy dni. To oczywiście za krótko, by móc poznać kulturę, spróbować tamtejszych potraw i złapać tego słowiańskiego bakcyla - takiego żywcem wziętego z teledysku do piosenki "My Slowianie". Natomiast cóż, jeżeli masz przed sobą prawie 7 tysięcy kilometrów, a po drodze 16 różnych państw, to próbujesz chociaż uchwycić odrobinę tego miejsca. Liznąć tego, co najciekawsze, by zorientować się, gdzie chcesz jeszcze wrócić.




Niestety, najkrócej byliśmy chyba właśnie we Lwowie - miasteczko jakże polskie, żydowskie, niemieckie i ukraińskie zarazem. Miasteczko - ba, to największe miasto zachodniej Ukrainy, chociaż idąc jego ulicami późną nocą, kiedy wszystkie knajpy z tradycyjną ukraińską kuchnią są już pozamykane, zupełnie się tego nie odczuwa. Wspominam w tym miejscu o tej tradycyjnej kuchni, ponieważ zachęcona przez kolegów, którzy regularnie odwiedzają Ukrainę, chciałam koniecznie od razu spróbować czegoś typowo słowiańskiego. We Lwowie się to nie udało - ostatecznie wylądowaliśmy we włoskiej pizzerii Da Vinci, która na Trip Advisorze zyskała sobie 3,5 gwiazdki. Pizzeria znajduje się w pobliżu budynku opery i - co w naszym przypadku okazało się bardzo ważne - była czynna przez 24 godziny. I tak, powinnam właściwie rozpisać się w tym miejscu o tym, jak cudna jest ta opera, ale to nie była objazdowa wycieczka z przewodnikiem. Po nieprzespanej nocy w Łodzi, skąd rozpoczęliśmy naszą wspólną podróż, marzyłam tylko o tym, żeby coś zjeść i móc położyć się wreszcie spać. Dlatego szczerze muszę się Wam przyznać, że bardziej niż budynek opery zapamiętałam tamtą pizzerię. Ach, no i stare łady, które widoczne były na każdej lwowskiej ulicy.

Ciekawostką jest to, że jeżeli jedziesz w podróż z fanami motoryzacji, to w każdym mieście bardziej niż na napisy w obcym języku zwracasz uwagę na samochody - i to takie, których się w Polsce nie spotyka. Na Ukrainie standardem były właśnie łady - pojazdy, których produkcja ruszyła w 1970 roku, a więc czterdzieści sześć lat temu. Ogór świetnie wpasowywał się w lwowski klimat, bo był zaledwie pięć lat młodszy (rok produkcji Volkswagena T2, którym miałam okazję podróżować razem z Margielem, Mariem, Zuzą i Jabolem to 1975).

Zobacz też: Ogór. Motoryzacyjne dziecko hipisowskich czasów

I tak, za krótko byliśmy we Lwowie, bym mogła napisać coś więcej o samym mieście. Bardziej niż lwowską starówkę zapamiętałam smak włoskiej pizzy, pierwsze śniadanie na trawie przy Ogórze, mocną kawę, która postawiła mnie na nogi i lwa przy wyjeździe z jednej z ukraińskich stacji benzynowych. Tamten lew przypominał mi trochę dom, bo łatwo go skojarzyć z Pomnikiem Walki i Zwycięstwa we Wrocławiu. Widząc go, momentalnie wpadłam na pomysł, byśmy zrobili sobie przy nim wspólne zdjęcie. Tak, jestem specjalistką od wdrapywania się tam, gdzie nie wolno i robienia sobie zaskakująco dziwnych zdjęć. Na jednej z wystaw dizajnu koniecznie chciałam zrobić sobie zdjęcie w czymś, co w założeniu projektanta miało być chyba krzesłem, ale mi przypominało tunel, do którego można włożyć głowę.

Początki podróży zawsze są łatwe, bo - tak jak w pierwszej fazie związku - pojawia się wiele emocji i czujesz, że odkrywasz coś nowego. Śniadanie i kawa nie jest zwykłym śniadaniem. Jest posiłkiem, który spożywany na łonie natury, daje ci olbrzymie poczucie wolności. Nagle zdajesz sobie sprawę, jak niewiele potrzeba do chwili szczęścia. Z czasem, kiedy musisz zmierzyć się ze zmęczeniem i z samym sobą, a przede wszystkim ze swoimi ograniczeniami, które dobrze znasz i rozumiesz tylko Ty, zaczyna być trochę trudniej. Zachwyt staje się rutyną, by po powrocie zapisać się jako miłe wspomnienie i fotografia w ramce powieszonej na ścianie w Twoim trzydziestokilkumetrowym apartamencie.

Peace, love, music! 



Statek Miłości 2016. Nasza trasa


Wejherowo (Polska)
Łódź (Polska)
Lwów (Ukraina)
Kijów (Ukraina)
Odessa (Ukraina)

Naddniestrze
Kiszyniów (Mołdawia)
Bran (Rumunia)

Bukareszt (Rumunia)
Warna (Bułgaria)
Stambuł (Turcja)
Saloniki (Grecja)
Skopje (Macedonia)
Prisztina (Kosowo)
Shengjin (Albania)

Kotor (Czarnogóra)
Dubrownik (Chorwacja)
Wodospady Kravica, Mostar (Bośnia i Hercegowina)
Belgrad (Serbia)
Budapeszt (Węgry)

Powrót przez Słowację
Wrocław (Polska)

Tczew (Polska)
Wejherowo (Polska)




czwartek, 18 sierpnia 2016

Wróciliśmy. Teraz wracamy do rzeczywistości


5 niezwykłych osób, 5 metrów kwadratowych powierzchni samochodu, 6600 kilometrów, 16 krajów - licząc Republikę Naddniestrza i Słowację, przez które tylko przejeżdżaliśmy - to tyle, jeśli chodzi o wyprawę Statkiem Miłości w liczbach. Cofnij: by być precyzyjnym, należałoby jeszcze dodać: tylko 2 awarie i 3 mandaty. Ale nie statystyki są tu najważniejsze. Choć to może właśnie liczby robią na naszych znajomych największe wrażenie. Nie wiem.

Minął już ponad tydzień, odkąd przyjechaliśmy do Polski. Ale powrót do rzeczywistości trwał dłużej. Wyobraź sobie, że nagle pięć metrów kwadratowych w Volkswagenie T2 z 1975 roku zamieniasz na ponadtrzydziestometrową kawalerkę - to przecież już niemal apartament pierwszej klasy! Wyobraź sobie również, że spanie pod gołym niebem, na hamaku, zamieniasz na swoje miękkie łóżko, na którym możesz spokojnie i bez przeszkód praktykować sleep & travel (to określenie mojego sposobu spania w Ogórku - te pięć metrów kwadratowych na dole jest moje, inaczej będę kopać innych przez sen w piszczele). Widok po obudzeniu po powrocie do domu? Zwykły sufit. Gdzie te gwiazdy, przy których zasypiałam i gdzie to słońce, które mnie budziło? Ten powrót do rzeczywistości to jak zderzenie z zupełnie innym światem. Do tego wszystkiego dodajmy szarą codzienność w pierwszych dniach: trzeba iść do serwisu z laptopem, odzyskać plik z dziennikiem z podróży, złożyć wniosek o nowy dowód, pójść na zakupy, bo lodówka świeci pustkami. Innymi słowy: masz do zrobienia to, to i to. Zrób checklistę - inaczej na pewno o czymś zapomnisz. Uwaga: Informujemy, że etap, w którym myślenie sprowadzało się głównie do trzech pytań: gdzie jest bankomat? gdzie jest kantor? gdzie jest kebab? właśnie się zakończył. 

W tym miejscu nasuwa się pytanie, dlaczego nie regionalna kuchnia, lecz zwykły kebab? Powód jest banalny: mieliśmy do przejechania dziennie od 250 do 800 kilometrów, więc po dotarciu na miejsce, czyli do jednego z miast na trasie, byliśmy już głodni i zmęczeni. A czasem było naprawdę bardzo późno, tak jak wtedy, gdy dojechaliśmy do Lwowa czy Kiszyniowa, zatem kebab albo McDonald to była jedyna słuszna opcja na tamten czas. Oczywiście, zdarzyło nam się spróbować także lokalnej kuchni: kosowskiego gulaszu w Albanii, ukraińskiej solyanki (rodzaj zupy) i barszczu (o dziwo na Ukrainie!) oraz tureckiego lahmacun (to rodzaj tamtejszej pizzy) w Macedonii.


Lahmacun, coś w rodzaju pizzy (nie jestem specjalistką w robieniu zdjęć jedzenia, więc wybaczcie, że nie wygląda jak wyjęte z książki kucharskiej, ale zapewniam Was, że było pyszne!)


Nie można też nie wspomnieć o tym, co piliśmy. I choć bus zaaranżowany w stylu hipisowskim na to nie wskazuje, uwierzcie - nie zawsze były to tylko i wyłącznie napoje wysokoprocentowe. W Salonikach, dzięki mojemu przyjacielowi Athanasiosowi, miałam okazję spróbować kawy freddo - to obowiązkowa pozycja dla każdego, kto kocha Grecję. W takich krajach, jak Grecja czy Albania, kawa na zimno to standard. Na plaży w Albanii na przykład serwowano frappe - zdarzyło się nawet, że wypiłam cztery takie kawy dziennie. Rekordu nie pobiłam, siedmiu kaw podczas ubiegłorocznego Przystanku Woodstock przebić się nie da.


Jeśli chodzi o picie,  nie można też nie wspomnieć o niezwykłej herbacie, którą poczęstował nas Ibrahim na Gran Bazar w Istambule.

Gran Bazar to jeden z największych bazarów w Turcji. Jest tam masa różnych stoisk, sklepików, butików, czego tylko dusza zapragnie. Każdy zachęca do kupna tego, czym akurat handluje. Z Zuzą zatrzymałyśmy się przy herbaciarni, która miała nieco inny klimat niż pozostałe. Mogłyśmy usiąść, porozmawiać z Ibrahimem i mieć poczucie, że to nie jest tylko transakcja typu kupno-sprzedaż, lecz rozmowa, bycie tu i teraz, przeżywanie tej konkretnej chwili. Zostawiłyśmy też tam swój ślad (podpisy na ścianie herbaciarni Ibrahima), ale o wrażeniach z Turcji napiszę jeszcze w osobnym poście. Każdemu z państw chciałabym na łamach bloga Podróże bez planu poświęcić trochę miejsca, bo każde z tych miejsc wnosiło coś innego.

Jedną z zalet takiej wymagającej objazdówki jest to, że w ciągu tych trzech tygodni masz szansę obserwować, jak zmieniają się zwyczaje, krajobrazy, drogi. Zrobiliśmy całą trasę (prawie 7 tysięcy kilometrów), pominęliśmy jedynie Tiranę - zamiast zwiedzania stolicy Albanii wybraliśmy plażowanie w Shengjin. I nie dlatego, że nie dalibyśmy rady, lecz dlatego, że chcieliśmy trochę odpocząć.

Podczas takiej podróży na trasie spotykasz różnych ludzi i każdy - rozmową, słowem, gestem - daje Ci coś innego. Nie, tu nie chodzi o nic materialnego. Chodzi raczej o refleksje, które pozostają po tych spotkaniach.Tak jak po spotkaniu Viacheslava z Doniecka, który wyruszył w podróż z powodu toczącej się wojny, a mimo to wciąż z optymizmem spogląda w przyszłość, będąc wdzięcznym za wszystko, co go spotkało.

-  Life is a journey  -

Takich spotkań było wiele, a najbardziej niezwykłe jest to, że na swojej drodze spotykaliśmy wyłącznie pozytywnych i życzliwych nam ludzi. Na przykład Martę i Cezara. Wracamy do samochodu po zwiedzaniu centrum Kijowa, a tam za wycieraczką czeka nas taka niespodzianka:


I tym sposobem noc w Kijowie spędziliśmy nie w samochodzie, a w mieszkaniu naszych rodaków. Polska gościnność rządzi nawet za granicą.

Co jeszcze - oprócz pamiętnych spotkań - daje taka intensywna i niestandardowa podróż? To, że sprawdzasz, czy możesz przekroczyć granice swojej strefy komfortu. I czasem przekraczasz te granice, choć wiesz, że nie jest to ani logiczne, ani racjonalne. Przekraczasz je dlatego, że podróż takim busem daje poczucie beztroski i wolności. Przez szybę miga ci świat i zastanawiasz się: czego właściwie się boisz i dlaczego.

 To takie mierzenie się trochę z samym sobą, walka ze swoimi słabościami. Bo to nie jest tak, że szukaliśmy wyłącznie przygód, chcąc przeżyć wakacje życia. Tak można by sądzić i tak myśleli o nas czasem celnicy na granicach - pytali na przykład, czy jesteśmy studentami. A my mieliśmy naprawdę szeroki przekrój wiekowy - najmłodsza Zuza ma 19 lat, Jabol - najstarszy z całej naszej ekipy - 38. I tak wciąż wygląda na studenta. Jesteśmy grupą ludzi, stawiających przed sobą wyzwania. Nie tylko podróżnicze, lecz także te emocjonalne, ukryte gdzieś w głębi uwięzionych dusz.

A propos mierzenia się z samym sobą: gdy przebywasz 24 godziny na dobę z tymi samymi ludźmi, z czego sporą część tego czasu spędzacie w aucie na kilku metrach kwadratowych powierzchni, dowiadujesz się wiele nie tylko o swoich kompanach, lecz także o samym sobie. O tym, jak  ogromną masz potrzebę poczucia niezależności, że twój głos przechodzi w pisk, kiedy się denerwujesz, nawet jeśli tego nie zauważasz, czy o tym, że jak pijesz, to wyglądasz jak sfazowany żółw czekający na sałatę (tak mi się spodobało to porównanie, że nie zawaham się go użyć, choć - jak możecie się domyślić - nie ja jestem jego autorem). Co ciekawe, uczysz się też bycia sam ze sobą. To bardzo przydatna umiejętność - zwłaszcza, jeżeli spora część Twojego ja przychyla się do ekstrawertyzmu. Podczas takiej podróży odkrywasz również tę swoją introwertyczną część. Na przykład wtedy, kiedy idziesz z notesem w środku nocy na plażę, by patrząc na fale, szukać odpowiednich słów i przelewać to co czujesz, na papier.

Sprawdziliśmy się - jako kompani, towarzysze doli i niedoli oraz ludzie, na których można polegać. Tak przynajmniej mi się wydaje. Ze swojej strony - pisałam już o tym na fanpejdżu bloga, ale ponieważ jest to pierwszy post po naszej wyprawie, to powtórzę tu na tych łamach - dziękuję Mariuszowi za zaufanie, wspólne torturowanie się na zamku Draculi, genialną jajecznicę i cierpliwość, Jabolowi za życiowe dywagacje, Hackenbuscha i najgłupsze foty ever (poza tym Mario, Arturo - jesteście mistrzami kierownicy i driftingu, dzięki za to wszystko). Gorące dzięki i uściski dla Zuzy za wsparcie, nocne rozmowy, pyszną carbonarę, wspólnie wypalone papierosy i wypity alkohol w walce z demonami przeszłości, a także dla Margiela za zrozumienie, empatię, opanowanie i doskonałe zdjęcia. Część z nich wywołam i powieszę na ścianie. To były najpiękniejsze, najbardziej inspirujące wakacje. Mam wrażenie, jakbym teraz była Alicją w Krainie Czarów i właśnie otworzyła drzwi do zupełnie innej, pięknej krainy. Nie wiem, czy lepszej, ale na pewno pięknej, bo - cytując Boba Marleya -  każda rzecz, nawet najmniejsza, doprowadziła mnie do tego, kim jestem teraz. Rzeczy piękne nauczyły mnie kochać życie. Rzeczy złe nauczyły mnie jak żyć. O miastach, które zmieniają perspektywę, i o ludziach, którzy pokazują Ci inny świat, przeczytacie wkrótce u mnie na blogu. 

Peace, love, music!

Statek Miłości 2016. Nasza trasa

Wejherowo (Polska)
Łódź (Polska)
Lwów (Ukraina)
Kijów (Ukraina)
Odessa (Ukraina)

Naddniestrze
Kiszyniów (Mołdawia)
Bran (Rumunia)

Bukareszt (Rumunia)
Warna (Bułgaria)
Stambuł (Turcja)
Saloniki (Grecja)
Skopje (Macedonia)
Prisztina (Kosowo)
Shengjin (Albania)

Kotor (Czarnogóra)
Dubrownik (Chorwacja)
Wodospady Kravica, Mostar (Bośnia i Hercegowina)
Belgrad (Serbia)
Budapeszt (Węgry)

Powrót przez Słowację
Wrocław (Polska)

Tczew (Polska)
Wejherowo (Polska)


Zaprzyjaźnieni:
Statek Miłości - bus w podróży 
Maciej Margielski Photography 


środa, 20 lipca 2016

Ruszamy! Wspierają nas polscy muzycy


Mam jakieś pół godziny, by napisać coś jeszcze przed wyjazdem. W ciągu ostatnich trzech dni zdążyłam już sześć razy podjąć decyzję o tym, żeby jednak zostać i siedem razy o tym, że jednak jadę. A wszystko w imieniu hipisowskiej wolności. Bo o to - o niezależność i wartości inne niż materializm - przecież chodzi w projekcie "Od Ferrari do Ogóra". Zatem jadę, wolna i niezależna.

Wątpliwości pojawiły się w dniu, kiedy doszło do próby zamachu stanu w Turcji. Na naszej trasie, która w tej całej gonitwie za pokemonami przypomina Picachu, leży Stambuł. Miasto, które już widziałam, choć nie byłam we wnętrzach Hagii Sofii. Jasne, czasem miło jest wracać do miejsc, które urzekły nas swoim pięknem, a Turcja niewątpliwie jest jednym z nich. Niemniej jednak wrócić tam mogę tam równie dobrze za rok czy dwa.

W moim przekonaniu zmiana trasy w takiej sytuacji jest koniecznością, bo chociaż mam wizę do Turcji wykupioną, to jednak życie uważam za bezcenną wartość. Wartość, której nie można przeliczać na pieniądze. Mimo to na pokładzie Statku Miłości nie mamy zgodności co do tego, czy wjeżdżać do Stambułu, czy też nie. Szczęśliwie towarzyszą nam idee peace, love, music, a że każdy z nas jest wolnym duchem i wolnym człowiekiem, akceptujemy swoją niezależność i każdy uczestnik wyprawy podejmie decyzję zgodną z własnym sumieniem. Najprawdopodobniej w pewnym momencie się rozdzielimy.

Jest mi również niezwykle miło Was poinformować Was, że projekt "Od Ferrari do Ogóra" wspierają polscy wykonawcy, w tym Zeus, którego muzyka towarzyszyła mi podczas kilku miesięcy tworzenia bloga Podróże bez planu. To muzyka, wolność i niezależność daj  nam siłę, by ze stanu hipotermii przejść w stan "jest super" i dziś z nadzieją patrzę w przyszłość, a wszystko, co robię, robię wyłącznie dla siebie. Album "Zeus. Jest super" już mam w plecaku i ta muzyka z pewnością nieraz w czasie trasy zagości na głośnikach.

Cała idea takiego wyjazdu wywołuje we mnie bardzo pozytywne skojarzenia. Zarówno wolność, jak i podróżowanie są mi bardzo bliskie. Mimo iż sam nie zdobyłem się nigdy na aż taki trip, szczerze kibicuję uczestnikom! Piękna rzecz! W wirze przygody nie zapominajcie o uważaniu na siebie, ale przede wszystkim cieszcie się życiem! Macie ku temu idealną okazję. Trzymam kciuki! - Zeus 

Za wsparcie i kciuki dziękujemy. Obiecujemy, że będziemy czerpać z każdej z chwil. A wtedy, kiedy będziemy mieć Internet, damy Wam znać, gdzie jesteśmy i jak cieszymy się wolnością. 

Koniecznie zaglądajcie na fanpejdż Podróże bez planu
Tam relacja i zdjęcia z naszej wyprawy. Do zobaczenia 8 sierpnia w Polsce! 




niedziela, 26 czerwca 2016

Lektura do Ogóra! Jakie książki zabrać na wakacje?

Co trzeba zabrać na pokład Statku Miłości oprócz pasty do zębów, stroju kąpielowego i eyelinera? Oczywiście książki. Powstał jednak pewien problem. Ze względu na trudności z pakowaniem i niewielką ilość miejsca ruszamy z akcją "Lektura do Ogóra", czyli czekamy na Wasze propozycje książek, które powinniśmy zabrać ze sobą do Volkswagena T2. W końcu przed nami siedem tysięcy kilometrów w trasie.

Pod uwagę trzeba wziąć trzy kryteria.

1. Nie czytamy kiczu. Zwłaszcza jeśli jest przereklamowany. Innymi słowy "Grey" odpada. Nie udało mi się przebrnąć przez fragment o tym, jak zielony samochodzik wjechał między nogi matki Christiana (dla niezorientowanych to pierwsza strona tej powieści). Tak jak wymiękłam na pierwszym odcinku "House of Cards" po tym, jak Frank zabił psa.

2. Musi być chude. Nie dlatego, że nie jesteśmy w stanie przeczytać czegoś, co ma więcej niż 200 stron. Pozostaje jednak kwestia miejsca w torbie. Rozważałam spakowanie książki pt. "Stambuł był baśnią", tym bardziej że Stambuł znajduje się na naszej trasie. Książka Leviego to jednak prawdziwa cegła - 854 strony to co najmniej jedna para szortów i ręcznik. Odpada.

3. Szukamy rzeczy tematycznych - czegoś, co związane będzie ze Statkiem Miłości. Może być to książka o jakimś muzyku  czy zespole z gatunku reggae, książka podróżnicza o miejscach, do których jedziemy lub też fabuła, której akcja toczy się właśnie w jednym z krajów na naszej trasie.

Moje propozycje? Na pewno "Antydepresanty" Marty Kosakowskiej, a to dlatego, że muzyka Mariki towarzyszyła mi przez prawie cały czas powstawania tego bloga. Żałuję, że książka ukazała się tak późno. Była mi potrzebna na co najmniej pół roku przed premierą. Ważne, że już jest. A na Statku Miłości będziemy Was - tak jak Marika - zarażać optymizmem i pozytywem.

Macie dla nas jakieś propozycje ciekawych książek, jakie powinniśmy zabrać do Ogóra? Podzielcie się nimi w komentarzach albo napiszcie do nas: podrozebezplanu@gmail.com.

Zachęcamy też do szerzenia informacji o wyprawie Statkiem Miłości (zobacz też: Ogór 2016. Lepiej niż woodstock, gorzej niż Big Brother [UCZESTNICY WYPRAWY]).

Nasze hashtagi:
#odferraridoogora 
#podrozebezplanu 
#ogor2016 
#statekmilosci
#peacelovemusic

Statek Miłości. Nasza trasa

Wejherowo (Polska)
Łódź (Polska)
Lwów (Ukraina)
Kijów (Ukraina)
Odessa (Ukraina)
Bran (Rumunia)

Bukareszt (Rumunia)
Warna (Bułgaria)
Stambuł (Turcja)
Saloniki (Grecja)
Skopje (Macedonia)
Prisztina (Kosowo)
Tirana (Albania)
Dubrownik (Chorwacja)
Sarajewo (Bośnia i Hercegowina)
Belgrad (Serbia)
Budapeszt (Węgry)

Powrót przez Czechy i Słowację
Wrocław (Polska)
Wejherowo (Polska)


niedziela, 29 maja 2016

Ogór 2016. Hipisi w wersji 2.0 na pokładzie Statku Miłości (TRASA OGÓRA - WIDEO)


kadr z "Hair", mat. prasowe
14 stycznia 1967 roku. W czasie The World’s First Human Be-in (Pierwsze Światowe Połączenie Człowieka) w San Francisco wyrzucony z Harvardu Timothy Leary ogłasza koniec bożka, jakim jest pieniądz. Dla wielu to początek zen. Po raz pierwszy padają hasła: Make love, not war

Jakieś prawie czterdzieści lat później... Przełom maja i czerwca 2016 roku. Mario, Zuza, Jabol, Arwena i Margiel (czytaj też: Lepiej niż Woodstock, gorzej niż Big Brother. Oto ekipa Statku Miłości) przygotowują się do wyprawy Ogórem przez te rzadziej odwiedzane kraje Europy, m.in.: Ukrainę, Rumunię, Albanię, nieuznawane przez niektóre państwa Unii Europejskiej Kosowo i wreszcie także przez Węgry.

Czy jesteśmy hipisami? Po części z pewnością tak, bo idee peace and love i do tego music są żywe w naszych sercach. Większość z nas, jak na hipisów przystało, nosi długie włosy. Chcieliśmy wprowadzić jakieś zmiany w hipisowskim wyglądzie - w końcu współczesny hipis powinien mieć jakieś piękne buty z koturną w kwiatki zamiast chodzić wszędzie boso jak Wojciech Cejrowski. Niestety, wybór butów okazał się niezbyt trafny, bo wprowadzanie nowinek modowych do hipisowskich trendów skończyło się tak:


Ostatecznie doszłam do wniosku, że trzynastocentymetrowe koturny po prostu nie pasują do hipisowskiej rzeczywistości. My jesteśmy poniekąd hipisami w wersji 2.0, ponieważ hipisi z lat 60. i 70. w pełni czerpali z otoczenia. Do szczęścia wystarczała im trawa, drzewa, kwiaty, muzyka i hipisowski van. My oprócz piękna przyrody mamy jeszcze Facebooka, Twittera, Instagrama, YouTube i iPada z aplikacją, dzięki której można nagrywać swoje popisy wokalne. I o ile w Rumunii i Kosowie znajdziemy WiFi, to postaramy się na bieżąco dawać Wam znać, gdzie jesteśmy, co robimy i jak jest cudownie.

I nie robię tego z ekshibicjonistycznych pobudek. Pomysł na dołączenie do Zuzy i Maria powstał spontanicznie, tak jak zresztą blog Podróże bez planu. Jest taki moment, kiedy człowiek zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że w życiu nie chodzi o ferrari, bmw czy lambo. Ani o drinki z palemką na balkonie w pięciogwiazdkowym hotelu. Ani o perfumy od Diora. I nawet u Kiyosakiego przeczytacie, że pieniądze nie mają żadnej wartości. Wartość mają marzenia, a pieniądze to jakby dodatek. Żyjemy chwilą, nie nosimy zegarków, nie planujemy, nie martwimy się o jutro, a po godzinach czytamy "Wilka stepowego" Hermana Hessego i Osho. Czy to wystarczy, żeby stać się hipisem?

Większość ludzi ruch hipisowski kojarzy wyłącznie z narkomanią i wolną miłością. Ogromny błąd - nie zachęcam ani do sięgania po narkotyki, ani do wolnej miłości. Już zresztą nawet Martyna Jakubowicz śpiewała, że nie ma wolnej miłości. Bo to prawda. Miłość to największy narkotyk. Jeżeli była prawdziwa, uzależnia. Bardziej niż zielona herbata. A Statek Miłości to rodzaj odwyku. Ma dać wolność od obojętności, braku zaufania i od zielonej herbaty.


Statek Miłości. Trasa Ogóra (WIDEO)




Nie ma wolnej miłości...





niedziela, 22 maja 2016

Ogór 2016. Lepiej niż Woodstock, gorzej niż Big Brother. Oto ekipa Statku Miłości [UCZESTNICY WYPRAWY]



Mario, Zuza, Jabol, Arwena i Margiel - ekipa w tym składzie już 20 lipca trafi na pokład Statku Miłości. Jesteśmy szaleńcami, w których tli się nadzieja, idea peace, love, music, a w duszach gra nam Bob Marley. Niektórzy na samą myśl o wyprawie busem z lat 70. przez kilkanaście państw świata zapewne popukaliby się w czoło, my zamierzamy się po prostu dobrze bawić. Klimat przypominać może trochę ten z Przystanku Woodstock, tyle że wszystko dziać się będzie na kółkach i w trasie. I rzecz jasna wszystko po to, by podziwiać m.in. uroki Stambułu, Salonik i Budapesztu. 

Czytaj również: Ogór. Motoryzacyjne dziecko hippisowskich czasów

Przypuszczam, że może być trochę nawet jak w Big Brotherze, a prawdopodobnie nawet gorzej, bo przecież nawet Gulczas i Klaudiusz mieli dla siebie więcej przestrzeni niż te kilka metrów kwadratowych, jakimi będziemy dysponować w Ogórze. Na takiej powierzchni nie potrzeba nawet Pokoju Zwierzeń. Do tego doliczcie jeszcze fakt, że jesteśmy skazani na swoje towarzystwo przez trzy tygodnie 24 godziny na dobę. Poza Mariem i Zuzą nikt z nas nie może powiedzieć, że znamy się jak łyse konie.

Chociaż przez większość czasu spać będziemy w Ogórze, to jednak bierzemy ze sobą również namioty, by w razie czego eksmitować do nich tych członków załogi, którzy czymś podpadną. Na przykład niezmywaniem naczyń lub piciem zielonej herbaty. Mamy za to jedną wspólną cechę - uwielbiamy szalone podróże i nie boimy się ryzyka. Statek Miłości w pełnym składzie wyruszy już 20 lipca z Łodzi. Chcecie poznać nas bliżej?  Poniżej zdradzamy parę tajemnic o sobie.


Mariusz Sentkowski
Pseudonim: Mario
Lat: 33
Znak Zodiaku: Ryby

Od dziesiątego roku życia interesuje się motoryzacją i mechaniką. Na co dzień pływa, bo pracuje jako marynarz na statkach. Gdy schodzi na ląd, niczym Jack Sparrow sięga po swoją ulubioną łajbę i nie jest to Czarna Perła, lecz Ogór, zwany też Statkiem Miłości. To właśnie Mario jest jego właścicielem i kapitanem. On rządzi za kółkiem. Minął już kilka zakrętów, także tych życiowych. Ma ośmioletniego syna. Słucha heavy metalu, punka i rocka, zdarza mu się włączyć na głośnikach jakiś popowy kawałek, a czasem - dla żartu - usłyszymy nawet "Jesteś szalona". Nie znosi dubstepu.



Kinga Czernichowska
Pseudonim: Arwena
Lat: 27
Znak Zodiaku: Panna

Zawodowo i z pasji dziennikarka, po godzinach blogerka. Życiowo fighterka i shieldmaiden o osobowości wilka stepowego: z jednej strony nieokiełznana, dzika i spontaniczna, z drugiej - nadmiernie wrażliwa. Jeszcze w roku 2015 była fanką samochodów marki Ferrari. Dziś zamiast włoskiej szybkości i węgierskiej technologii wybiera zipiącego Ogórka. Statek Miłości jak cenną perłę wyłowiła z morza błahych postów na Facebooku dokładnie w chwili, gdy przestała wierzyć w prawdziwą miłość. Może kiedyś, jak Marika na swojej ostatniej płycie, się na nią nawróci. Za największe tchórzostwo uważa okłamywanie siebie i innych ludzi, zawsze stawia na szczerość i autentyczność. Uzależniona od gorzkiej czekolady i eyelinera. Słucha głównie rocka i reggae, czasem hip hopu. Jej ulubiony zespół to Mellow Mood, a ostatnio także Twenty One Pilots.


Zuza Lange
Pseudonim: Ab
Lat: 18
Znak Zodiaku: Rak

Prawdziwy Gaudi ekipy Ogóra. To właśnie Zuza jest autorką malowideł we wnętrzu Statku Miłości. Podobnie jak Arwena, ma miękkie serce i twardy tyłek. Ogór pojawił się u niej wraz z jej pierwszym Przystankiem Woodstock. Zuza po prostu szukała kogoś, kto podrzuci ją do Kostrzyna nad Odrą. Liczyła, że spośród Facebookowiczów zalewających portal Zuckerberga woodstockowymi ogłoszeniami uda się wyłowić jakąś dobrą duszę. I wtedy kołem ratunkowym okazał się Mario. Zuza w wolnych chwilach maluje (nie tylko w Ogórze), czyta i ogląda filmy. Na co dzień woli cięższe brzmienia, ale relaksuje się także przy muzyce Boba Marleya. Lubi nieme kino. Jako że prywatnie jest dziewczyną Maria, można śmiało rzec, że to ona jest szyją tego statku.

 
Artur Dziarkowski 
Pseudonim: Jabol 
Lat: 38 
Znak Zodiaku: Strzelec 

Wybuchowa mieszanka hipisa, woodstockowicza i motocyklisty. Wyrósł we wczesnych latach 90-tych na gruzach PRL-u, wyróżniając się z tłumu ambitnymi konstrukcjami motocykli. Potrafi za jednym zamachem zrobić nawet po 400-500 km, często z jakimś nietuzinkowym znajomym czy piękną kobietą na tylnym siodle. Otwarty na świat, przyjazny, ma oryginalne pomysły. Umie stworzyć coś z niczego. Nie żyje schematami, jeździ samochodem pomalowanym w graffiti. Nie związany z nikim na stałe. Nigdy nie narzeka na zbyt chudy portfel. Potrafi się cieszyć z tego, co ma.

Maciej
Pseudonim: Margiel
Lat: 36
Znak Zodiaku: Baran

Zawodowy złodziej dusz, siła spokoju i uważny obserwator. Miłośnik free jazzu, yassu i postrocka. Medytuje, gdzie tylko znajdzie miejsce i chwilę ciszy. Dwa lata temu postanowił sobie co roku organizować wyprawy życia. Po zeszłorocznej przygodzie w Gruzji następnym celem miała być Islandia. Jednak życie uczy, że gdy przytrafia się okazja do przeżycia nieplanowanych przygód, należy po prostu z niej skorzystać. I tak się stało teraz. Arwena akurat szukała szaleńca, który chciałby uwiecznić w kadrze drogę do jej Rivendell. Z właściwą sobie pasją i zaangażowaniem, podekscytowana, opowiadała o Ogórze, Zuzie i Mariuszu i idei peace, love, music. Margiel niemal od razu zaraził się pomysłem trzytygodniowej wyprawy przez trzynaście krajów wschodniej i południowej Europy. Z tej niezwykłej przygody postara się przywieźć wiele uwięzionych dusz.


 

niedziela, 8 maja 2016

Ogór 2016. Woodstock na kółkach i słów kilka o autentyczności


Mówią, że to niebezpieczne. Odważne. Szalone. Dzikie. Zbyt dzikie, by dało się przeżyć. Mówią, że ryzykuję. Mówią też: jak tak można bez klimatyzacji?

To o naszej wyprawie Ogórem. Tak mówią. Niektórzy dziwią się też, jak można z własnej, nieprzymuszonej woli rezygnować z cywilizowanego prysznica (choć przecież będziemy mieć prysznic polowy, do tego bierzemy specjalne wiaderko na pranie, a żeńska część ekipy nie zapomni o kosmetykach). Mimo wszystko mówią, że to warunki ekstremalne.

Czytaj również: Ogór. Motoryzacyjne dziecko hipisowskich czasów

Ci, którzy tak twierdzą, prawdopodobnie nie wiedzą, czym jest Woodstock. Bo gdybym  miała porównać naszą wyprawę do jakiegokolwiek festiwalu muzycznego, to Przystanek Woodstock jest w tym miejscu pierwszym możliwym skojarzeniem. Bo Ogór wydaje się być takim Woodstockiem na kółkach. Dobra muza, fajni ludzie, spontan, szczere uśmiechy, tyle że kolejki do pryszniców będą zdecydowanie mniejsze. I nie trzeba wstawać o szóstej rano, żeby się umyć o dziesiątej. Cóż więcej potrzeba nam do szczęścia?

Zmęczyły mnie wyjazdy zorganizowane. Chcę przeżyć przygodę życia, mieć niesamowite wspomnienia, doświadczać, odczuwać silnie i prawdziwie. A w wycieczkach typu all-inclusive jest według mnie coś sztucznego. Niby zwiedzasz, niby poznajesz jakichś ludzi, ale to trochę tak, jakby dotykać czegoś w rękawiczkach. Bo trudno o prawdziwe przeżywanie i poznawanie kultury wtedy, gdy masz na głowie przewodnika, który organizuje Twój czas i kolację, na którą trzeba zdążyć,  przecież czeka na Ciebie taka fajna wyżerka. Nie twierdzę, że żałuję tych zorganizowanych wyjazdów. Przeciwnie, jestem wdzięczna, że będąc jeszcze dzieckiem, dzięki Rodzicom mogłam tak wiele zobaczyć. Od jakiegoś jednak czasu szukam czegoś innego. Autentyczności w podróżowaniu. W życiu też - szkoda, że w życiu o nią o wiele trudniej.

Niejednokrotnie to właśnie autentyczność zaprowadziła mnie w tzw. kozi róg. Zwłaszcza wtedy, gdy przyszło się zderzyć z kłamstwem, fałszem, obłudą i hipokryzją ze strony ludzi, którzy mieli być tym tzw. number one. W gruncie rzeczy tym number one zawsze okazują się przyjaciele oraz ci znajomi, po których się zupełnie tego nie spodziewasz. A wystarczy naprawdę niewiele: odrobina chęci, jeden telefon z pytaniem "Jak sobie radzisz?", czasem nawet dwa słowa, by kogoś wesprzeć czy zmotywować.

Nie próbuję siebie zmieniać, w dalszym ciągu, mimo różnych doświadczeń, stawiam na autentyczność i bycie w zgodzie z samym sobą. Dlatego właśnie wybieram ryzyko, polowy prysznic i ten cały Woodstock na kółkach, bo - kolejny raz to na blogu Podróże bez planu zaznaczę - liczą się ludzie, z którymi jedziesz, a nie komfort tej jazdy.

Oglądaliście "Fast and Furious"? Jeśli tak, to wiecie, że:




W nawiązaniu do innej nazwy Ogóra (Statek Miłości) kontynuujemy serię autentycznych historii miłosnych. Takich absurdalnych, ale z życia wziętych. Jeśli cokolwiek jest Wam bliskie lub chcielibyście więcej dowiedzieć się o naszej wyprawie, to zapraszamy do komentowania.

Ogór Love Story


Eks dziewczyna 1: Też opowiadał Ci takie bajki?
Eks dziewczyna 2: Chyba tak.
Eks dziewczyna 1: Nie sprawdzałaś mu telefonu?
Eks dziewczyna 2: Nie, nigdy. Jak jesteś z kimś w związku, to masz do niego zaufanie.
Eks dziewczyna 1: Ja sprawdzałam. Wtedy po raz pierwszy się dowiedziałam, jaka naprawdę jest ta jego "tylko-przyjaciółka" Sara. To nie jest normalne, kiedy przyjaciółka Twojego chłopaka pisze do niego "kocham Cię, mój *******"
Eks dziewczyna 2: Nie jest. Ale ja mu nie sprawdzałam telefonu. Nie wiem, jak było.
Eks dziewczyna 1:  Ani to, że on kupuje jej biżuterię. Mnie kupił tylko buty. Ani to, że ona ma multum jego zdjęć w komputerze. Pewnie ci powiedział, że nigdy z nią nic nie było. I że z nią nie spał. A to gówno prawda.
Eks dziewczyna 2: Mnie kupił tylko jakiś drobiazg w Pradze.
Eks dziewczyna 1: Ostatnio pojechał z nią, "tylko-przyjaciółką" Sarą, do Pragi właśnie, wiesz?
Eks dziewczyna 2: Do Pragi? Ze mną tam był po raz pierwszy... (kilka sekund ciszy, zbieranie myśli) Jest chociaż z nią szczęśliwy?
Eks dziewczyna 1: Tego nie wiem. Ty musiałaś go naprawdę kochać. Może nadal kochasz. Wiem, że boli, ale musisz o nim zapomnieć. Jego słowa nie były nigdy nic warte. Przepraszam, że ci to mówię.
Eks dziewczyna 2: (kilkusekundowa cisza) Wiesz, co boli mnie najbardziej? Nie to, że to się skończyło. Nawet nie to, że sypiał z tą głupią pizdą Sarą. Boli mnie to, że gdybym zmierzyła lotem wieżowiec, on by tylko wzruszył ramionami. Mogłabym nie żyć, a on by się nawet tym nie przejął.
Eks dziewczyna 1: Sara. Co to w ogóle za imię jest? Psom się takich imion nawet nie daje...
Eks dziewczyna 2: Za ten fałsz i kłamstwa powinno się płacić. Albo chociaż zwracać koszty wizyt u psychoterapeuty. Nie ma gorszego bólu niż ten, gdy kochało się kogoś, dla kogo nic nie znaczyłaś.
Eks dziewczyna 1: Podobno jest jeszcze coś takiego jak karma. Karma zrobi swoje i wyreguluje rachunki.

Chcesz podzielić się swoją historią? Napisz: podrozebezplanu@gmail.com
Propagujemy idee peace, love, music. Leczymy złamane serca i uszczęśliwiamy w duchu Boba Marleya!



piątek, 6 maja 2016

Statek miłości. Przewartościować swój świat


fot. Okładka płyty "Nevermind" zespołu Nirvana
Jest taki moment w życiu każdego człowieka, kiedy trzeba przewartościować swój świat. I najczęściej ten moment przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie. Nierzadko wtedy, gdy ma się skończone 27 lat. Znacie takie pojęcie Klub27? Nie, nie Blog27, lecz Klub 27. 

Klub27 to termin, który zwykło się stosować wobec najważniejszych postaci w kulturze masowej, które to właśnie w wieku 27 lat złapały doła, sięgnęły po narkotyki i albo przedawkowały, albo po prostu postanowiły skończyć z życiem. Życiem, w którym przyszło im tworzyć smutne piosenki o nieszczęśliwej miłości.

Do Klubu27 mieli więc należeć: Jimi Hendrix, Janis Joplin i Kurt Cobain. To właśnie po śmierci Cobaina zaczęto mówić o Klubie27. Ale na nim się nie skończyło. Do tej grupy dołączyła m.in. Amy Winehouse.


Ostatnio na jednym z portali o tematyce związanej z rozwojem osobistym natrafiłam na tekst, opisujący ludzi wysoce wrażliwych. Do tej grupy bardzo często zaliczają się pisarze, artyści, muzycy. Tacy ludzie przechodzą przez emocjonalne sinusoidy, od stanu, który raper Zeus nazywa hipotermią, a można go po prostu nazwać głęboką depresją albo emocjonalnym dołem po stan ekstatycznej radości. Wiąże się to również z ogromną kreatywnością, jaką charakteryzują się pisarze czy muzycy, o czym pisałam już w innym poście - czytaj również: Przepraszam, że tak pędzę. 10 rzeczy, które zrozumieją tylko ludzie kreatywni). Odnosząc się jeszcze do tamtej notki mogę powiedzieć, że misja "ZWOLNIJ" jest wciąż aktualna. Nadal nie mogę zrozumieć, jak to możliwe, że doba nie ma 48 godzin.

Problem polega na tym, że ludzie o wysokiej wrażliwości we wszystko, co robią, oraz we wszystkie relacje z ludźmi wkładają całych siebie. W języku angielskim jest takie słówko "wholeheartedly". U nas mówi się po prostu, że ktoś kocha lub robi coś całym sercem. I jeżeli angażujesz się w cokolwiek (pracę, związek itp.), to ryzykujesz, że ich utrata będzie boleć. I to nie będzie taki ból, jak wtedy gdy kostką zahaczysz się o próg. To będzie ból, który z czasem minie, ale odciśnie na Tobie jakiś ślad. I kiedy już doświadczysz tej utraty, to jednocześnie zrozumiesz, czym jest pokonanie strachu. Nagle zaczniesz mieć totalnie inne podejście do wielu spraw. Po prostu nie będziesz obawiać się ryzyka. Bo skoro życie podsuwa tak wiele przeszkód, skoro można stracić wszystko, to jaki jest sens bać się ryzyka?

Zainteresowanych tematem specyficznego toku myślenia ludzi wysoce wrażliwych, odsyłam do tego artykułu: Why sensitive people are stronger than you realize? 




Dlaczego o tym piszę? Nie martwcie się - 27. urodziny już za mną, spędziłam je z przyjaciółmi na Festiwalu Kolorów we Wrocławiu. Nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl, żeby mierzyć lotem wieżowiec, bo za dużo we mnie życia, energii. Dzisiaj jednak dużo bardziej doceniam znaczenie przyjaźni. Mam wrażenie, że ta prawdziwa trwa wiecznie, potrafi pokonać każdą odległość. W odróżnieniu od miłości - tu zaczynają się schody, bo ludzie kiedyś bardzo bliscy w ciągu sekundy potrafią stać się sobie zupełnie obcy. Ludzi niegdyś bardzo bliskich dzielą nie kilometry, lecz obojętność.

Piszę więc o tym ze względu na fakt, że do ekipy Statku Miłości dołączyłam m.in. chcąc przełamać w sobie pewne bariery związane właśnie ze zrobieniem tego pierwszego kroku, umożliwiającego podjęcie ryzyka (i to się już udało), a trochę po to, by podług tej nazwy nawrócić się na miłość i wiarę w to, że ona istnieje i że jednak warto ufać, dawać kolejne szanse, po raz kolejny otwierać się przed innymi całym sercem. Mam przeczucie, że Bob Marley na głośnikach pozwoli mi spojrzeć na pewne rzeczy z dystansu.  

Niedawno podczas Global Week we Wrocławiu miałam okazję przedstawić prezentację na temat podejmowania ryzyka studentom. Większość z nich nie przekroczyła jeszcze magicznej bariery 27 lat. Tymczasem często, a przynajmniej w moim przypadku tak było, te 27. urodziny stają się okazją do zmiany sposobu myślenia i przewartościowania pewnych rzeczy. Kiedy masz 23-24 lata, wydaje Ci się, że najważniejsze jest to, by wspinać się po szczeblach kariery i mieć pieniądze na ładną sukienkę, perfumy od Diora i loty w kosmos (lub przynajmniej na drugi koniec świata) albo - w przypadku facetów - na luksusowy samochód. Na przykład Ferrari (czytaj również:  Od Ferrari do Ogóra, czyli dlaczego chcę wejść na pokład Statku Miłości?). Kiedy kończysz 27 lat, zaczynasz zdawać sobie sprawę, że to jest g**** warte. Bo nie liczy się marka perfum czy samochodu, bo ważniejsze wtedy zaczynają być relacje z ludźmi. I jestem pewna, że każdy z Was chciałby w tym wieku otaczać się ludźmi autentycznymi, szczerymi. Bo fałsz boli bardziej niż trudna i bolesna prawda. Ja tę autentyczność widzę w ekipie Statku Miłości - chociaż Zuzę i Mariusza na żywo, face to face, widziałam tylko raz. To widać, kiedy ktoś coś robi z pasji i zamiłowania, a nie dla fejmu czy pieniędzy.

Nawiązując do nazwy "Statek miłości", w tym i kolejnych wpisach będę Wam prezentować także tzw. "Ogór Love Story" - dialogi o miłości, krótkie opowieści, które kiedyś się komuś przytrafiły. Jeżeli te historie są Wam w jakimś stopniu bliskie, to zapraszam do komentowania.


Ogór Love Story


- Nie wiem, po co to zrobiłam. To było głupie i nieracjonalne, jak zresztą większość rzeczy.

- Zadzwoniłaś, i co?
- Rozłączył się. Najpierw nie mogłam słowa wydusić, a gdy już wydukałam "cześć", on zapytał: "kto mówi". Myślę, że wiedział, bo czuć było, że jest zdenerwowany. No więc się przedstawiłam. I wtedy się rozłączył.
- Ale gdyby się nie rozłączył i jednak byście się spotkali, to wiesz, co by się stało?
- Co?
- Zrozumiałabyś, że kochasz tylko swoje wyobrażenie o nim. Może on nie jest taki, jak naprawdę o nim myślisz.
-  Tylko wiesz co? Ja zawsze dostrzegam w ludziach to, co dobre. Widzę w nich te lepsze strony. A potem cierpię. Na tym polega mój problem.



środa, 20 kwietnia 2016

Miłość i szczęście wymagają odwagi, a każda podróż zaczyna się od postawienia pierwszego kroku


fot. freeimages.com
Jakiś czas temu mignęło mi gdzieś na ulicy: "Take a risk or lose a chance". Inspirujący, motywujący cytat. Niby nic wielkiego, ale jakoś nie potrafiłam przejść obok tego obojętnie. Zresztą tak jak ostatnio obok ferrari na placu Solnym. Bo chociaż wiele rzeczy się zmieniło, przygotowuję się teraz do wyprawy Ogórem i wcale nie dbam o to, by mieć komfort w podróży, to wspomnień wymazać nie potrafię. Są jak tatuaż, niezmywalne. 

Pokonać strach

Pokonać strach jest bardzo trudno. Strach nas niszczy. Z obaw o własną przyszłość rezygnujemy z rzeczy pięknych, szalonych, niezapomnianych i niepowtarzalnych. Smutne, prawda? Tymczasem najtrudniejszy jest zawsze pierwszy krok. Opiszę Wam to na kilku przykładach.

Pierwszy e-mail do ekipy Statku Miłości: wysłany kompletnie bez wiary w to, że ktokolwiek odpisze, a co dopiero zgodzi się na dołączenie do tak szalonej wyprawy.

O przygotowaniach do wyprawy Ogórem możecie przeczytać tutaj

Pierwsza notka na tym blogu: zbyt emocjonalna i mało przemyślana. Ale gdyby nie ten pierwszy krok, to czy powstałyby następne? Każdy post, który pojawia się na tym blogu, czytam kilka razy przed publikacją - nie ze względu na literówki, ale dlatego, że przywiązuję się do tego, co piszę. A często piszę tak, jak czuję. Nie potrafię przejść obok tego obojętnie

Pierwszy Woodstock: zaliczyłam go w ubiegłym roku. Pojechałam na niego sama, obładowana torbami, laptopem i lustrzanką, której musiałam pilnować jak oka w głowie. Nie wiedziałam, jak się odnajdę w tym wszystkim. A po powrocie stwierdziłam, że to na pewno nie był mój pierwszy i ostatni Woodstock. Będą kolejne!

Pierwszy kontakt w przerwanej na długo relacji: czasem zdarza się tak, że długo wpatrujesz się w telefon, zanim wybierzesz numer. Jeszcze dłużej, zanim naciśniesz "Połącz". A kiedy słyszysz kogoś po drugiej stronie, nie możesz słowa wydobyć, bo głos grzęźnie w gardle.

Za każdym razem podejmuję ryzyko - ktoś może wyśmiać tego bloga, ktoś może nie odpisać, ktoś może nie odebrać lub się rozłączyć. Porażka czy odmowa zaboli, ale da Ci poczucie, że przynajmniej spróbowałaś/spróbowałeś, że wyczerpałaś/wyczerpałeś wszystkie drogi do osiągnięcia celu. 

Bez względu na efekty - próbuj

Take a risk or lose a chance - ryzykuj, bo inaczej możesz stracić swoją szansę. Być może ten jeden e-mail spowoduje, że będziesz miał przed sobą przygodę życia. Być może blog, który zakładasz z powątpiewaniem w swoje możliwości, będzie miał w ciągu kilku miesięcy tysiące odsłon i okaże się inspirujący dla wielu czytelników? Być może ten pierwszy w życiu Woodstock zmieni Twoje postrzeganie świata? Być może dzięki temu zaczniesz doceniać to, co Cię otacza na co dzień?

To nieważne, czy ktoś odpisze Ci na maila, czy nie. To nieważne, czy ktoś się rozłączy, czy nie. Ważne, że próbowałeś. Bez podjęcia próby wyrzucamy potem sobie, że można było zrobić więcej. Żałujemy nie tego, co zrobiliśmy, lecz tego, czego baliśmy się zrobić.

Jeżeli próba kończy się porażką, to nie oceniaj, nie osądzaj. Wybacz, może po prostu nie trafiłeś w moment. Nie każdy trafia na dobre numery w loterii Totolotka. Po prostu przyjmij los, uznając, że jest dokładnie tak, jak ma być. Kiedyś, gdy coś szło nie po mojej myśli, obrażałam się i czułam gniew, jednocześnie zadając sobie pytanie: dlaczego? Dziś, gdy chcę wiedzieć, dlaczego, nie waham się - po prostu dzwonię i pytam. Czasami możesz nie zdążyć jednak zadać właściwego pytania - nie żałuj.

Jeżeli coś ma stać się inaczej niż wyobraziłaś to sobie, to owo "inaczej" nastąpi w swoim czasie. I pogódź się z tym. Ja staram się już nie osądzać ludzi, o których kiedyś pomyślałabym: "Jak można". Wybaczam im, bo jako naiwna idealistka wierzę, że zawsze można wszystko zacząć od początku. I że jeśli bardzo się tego chce, to można zmieniać świat. Wiem również, że nie znając wszystkich okoliczności, nie znamy też pełnej prawdy. A rzadko kiedy jesteśmy w stanie owe okoliczności poznać dogłębnie. Co więc nam zostaje? Akceptacja tego, co jest tu i teraz. 

środa, 6 kwietnia 2016

Jedno wielkie NIE dla torturowania kobiet. Dlaczego chcemy mieć prawo wyboru?

Opowiem Wam dzisiaj historię pewnej kobiety. Kobiety, którą dobrze znam. Na potrzeby tej opowieści nazwijmy ją Tauriel. Będzie to jednak też historia bardzo wielu kobiet, których nie znam i w obronie których dzisiaj staję. Bo życie to coś więcej niż sprawiedliwość. To odpowiedzialność. To wybory, za które musimy ponosić konsekwencje. I chcę, by każda kobieta w Polsce miała prawo do tego wyboru. Inicjatywa "Stop aborcji" takie prawo nam odbiera. 

W Polsce powstał projekt obywatelski, przewidujący całkowity zakaz aborcji. Poniższa historia niech stanowi komentarz do tej inicjatywy.


Tauriel była zwykłą kobietą. Wrażliwą, ciepłą, uczuciową, delikatną, subtelną, cierpliwą, wierną i do tego piękną. Miała świetną sylwetkę i idealny tyłek. Taki, jak to mówią, "wyrzeźbiony przez Boga". Prawdziwa kobieta - podobno faceci właśnie o takiej marzą. Tauriel czuła się szczęśliwa, czerpała z każdej z chwil. Nawet nie zauważyła, gdy coś zaczęło się psuć. I kiedyś, tak po prostu z dnia na dzień, on ją zostawił. I ona nie wiedziała, dlaczego.

Na początku były łzy, potem dopiero było słowo. Łzy, alkohol, nieprzespane noce i kawa. Dużo kawy. Dni mijały, a Tauriel bała się coraz bardziej. Bała się, bo czas nie grał na jej korzyść. Zaczęła odliczać dni: 29, 30, 31, 32, 33, 34, 35. W dniu numer 35 poszła do apteki po test ciążowy. Oczy jej się szkliły od łez.


Miała tylko nadzieję, że zobaczy na nim jedną kreskę. Tysiące kobiet ma inaczej. Cieszą się, gdy wynik okazuje się pozytywny. Ale nie są wtedy same. To były najdłuższe trzy minuty w życiu Tauriel. Trzy minuty, po których poczuła niesamowitą ulgę. Dlaczego? Bo zbyt mocno kochała życie, by móc dokonać aborcji. Nie potrafiłaby tego zrobić. A jednocześnie nie chciała zostać samotną matką. Nie chciała, by dziecko wychowywało się bez ojca. Ojca, który zapewne nawet nie dowiedziałby się o jego istnieniu, bo przecież przestał odbierać telefony. Nie odpisywał na maile, nawet wtedy, gdy upokarzała się wyłącznie po to, by mieć ten psychiczny spokój. Chciała tylko wiedzieć, dlaczego. Tego nie dowiedziała się nigdy.

Tauriel trzymała w trzęsących się rękach test ciążowy. Wyrzuciła go razem z żelem, którego on zapomniał zabrać razem ze swoimi rzeczami.

Podczas tych trzech minut Tauriel była kompletnie sama. Jedna kreska, to ją uratowało. Parę dni później, gdy ochłonęła, mogła liczyć na rodzeństwo czy przyjaciółki. Na niego już niestety nie.

Widzisz, Najdroższy Czytelniku, ten mężczyzna, miał WYBÓR: mógł zostać lub odejść. Odszedł, pozostawiając ją z milionem pytań bez odpowiedzi. Bardzo łatwo jest powiedzieć "kocham", ale jeśli naprawdę chcesz unieść znaczenie tego słowa, powinieneś umieć ponosić odpowiedzialność za wypowiedziane słowa. Za to, że ktoś obdarzył cię zaufaniem. Jeśli nie jesteś pewny, najlepiej nie mów nic.

A teraz, Drogi Czytelniku, zadaj sobie pytanie: dlaczego chcesz odebrać prawo wyboru kobiecie, która ma łzy w oczach, kiedy robi test ciążowy i ma nadzieję na negatywny wynik? Kobiecie, która została porzucona albo zgwałcona? Kobiecie, której życie jest zagrożone? Możliwe, że codziennie na ulicy mijasz taką Tauriel. Dzisiaj uśmiecha się, żartujecie. Nie wiesz jednak, przez jakie piekło wcześniej przeszła.  Nie wiesz, jakie emocje wywołują przykre wspomnienia i pytania bez odpowiedzi, więc nie oceniaj. I pozwól jej zdecydować, bo tylko ona wie, czy będzie w stanie wcielić się w rolę samotnej matki.

Ciebie, Drogi Czytelniku, nikt nie zmusza do tego, byś był z kobietą, której nie kochasz, nawet jeśli ma z Tobą dziecko. Możesz ją zablokować na Facebooku i zerwać wszelki kontakt. Możesz nie odbierać telefonów. I nawet jeśli cierpi, możesz mieć ją gdzieś. A ona będzie na tyle silna, że choćby miała przepłakać 1001 nocy, to nie upomni się o alimenty. I urodzi Ci to dziecko. A Ty nigdy się o tym nie dowiesz, bo masz prawo być egoistą, który wolał przygodny seks z nowo poznaną na Tinderze dziewczyną aniżeli brzemię odpowiedzialności. Spoko, to Twój wybór. Kiedyś będziesz żałował, bo w końcu zdasz sobie sprawę, że ona była w stanie zaryzykować wszystko, a Ty nie ryzykowałeś nic.

Nie, nie uważam, że winę za wszystko, co złe, ponoszą faceci. Znam wielu dojrzałych mężczyzn, choć wciąż niewielu zdolnych  przenosić góry. Nie uważam się za feministkę, choć według definicji Marty Frej pewnie bym nią była.To nie ma jednak w tej chwili znaczenia.

Być może Ty, Drogi Czytelniku, jesteś porządnym i odpowiedzialnym facetem. Takim, który umie odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Takim, który się nie boi ryzyka ani odpowiedzialności. Jeżeli tak jest, udostępnij proszę ten tekst. Zrób to dla tych kobiet, które cierpiały lub cierpią. Ja nie piszę tego dla fejmu ani dla statystyk. Piszę, bo jestem naiwną idealistką, która wierzy w to, że ludzie powinni się wzajemnie szanować. Całkowity zakaz aborcji byłby brakiem szacunku wobec kobiet, bo my też mamy prawo decydować o życiu - o tym, czy chcemy samotnie wychowywać dzieci czy też nie. O tym, czy chcemy brać na siebie odpowiedzialność za drugiego człowieka, czy nie. I jeśli mężczyzna ma prawo tej odpowiedzialności na siebie nie brać, to takie samo prawo niech ma kobieta. W końcu mamy równouprawnienie.


Polub na Facebooku