czwartek, 18 sierpnia 2016

Wróciliśmy. Teraz wracamy do rzeczywistości


5 niezwykłych osób, 5 metrów kwadratowych powierzchni samochodu, 6600 kilometrów, 16 krajów - licząc Republikę Naddniestrza i Słowację, przez które tylko przejeżdżaliśmy - to tyle, jeśli chodzi o wyprawę Statkiem Miłości w liczbach. Cofnij: by być precyzyjnym, należałoby jeszcze dodać: tylko 2 awarie i 3 mandaty. Ale nie statystyki są tu najważniejsze. Choć to może właśnie liczby robią na naszych znajomych największe wrażenie. Nie wiem.

Minął już ponad tydzień, odkąd przyjechaliśmy do Polski. Ale powrót do rzeczywistości trwał dłużej. Wyobraź sobie, że nagle pięć metrów kwadratowych w Volkswagenie T2 z 1975 roku zamieniasz na ponadtrzydziestometrową kawalerkę - to przecież już niemal apartament pierwszej klasy! Wyobraź sobie również, że spanie pod gołym niebem, na hamaku, zamieniasz na swoje miękkie łóżko, na którym możesz spokojnie i bez przeszkód praktykować sleep & travel (to określenie mojego sposobu spania w Ogórku - te pięć metrów kwadratowych na dole jest moje, inaczej będę kopać innych przez sen w piszczele). Widok po obudzeniu po powrocie do domu? Zwykły sufit. Gdzie te gwiazdy, przy których zasypiałam i gdzie to słońce, które mnie budziło? Ten powrót do rzeczywistości to jak zderzenie z zupełnie innym światem. Do tego wszystkiego dodajmy szarą codzienność w pierwszych dniach: trzeba iść do serwisu z laptopem, odzyskać plik z dziennikiem z podróży, złożyć wniosek o nowy dowód, pójść na zakupy, bo lodówka świeci pustkami. Innymi słowy: masz do zrobienia to, to i to. Zrób checklistę - inaczej na pewno o czymś zapomnisz. Uwaga: Informujemy, że etap, w którym myślenie sprowadzało się głównie do trzech pytań: gdzie jest bankomat? gdzie jest kantor? gdzie jest kebab? właśnie się zakończył. 

W tym miejscu nasuwa się pytanie, dlaczego nie regionalna kuchnia, lecz zwykły kebab? Powód jest banalny: mieliśmy do przejechania dziennie od 250 do 800 kilometrów, więc po dotarciu na miejsce, czyli do jednego z miast na trasie, byliśmy już głodni i zmęczeni. A czasem było naprawdę bardzo późno, tak jak wtedy, gdy dojechaliśmy do Lwowa czy Kiszyniowa, zatem kebab albo McDonald to była jedyna słuszna opcja na tamten czas. Oczywiście, zdarzyło nam się spróbować także lokalnej kuchni: kosowskiego gulaszu w Albanii, ukraińskiej solyanki (rodzaj zupy) i barszczu (o dziwo na Ukrainie!) oraz tureckiego lahmacun (to rodzaj tamtejszej pizzy) w Macedonii.


Lahmacun, coś w rodzaju pizzy (nie jestem specjalistką w robieniu zdjęć jedzenia, więc wybaczcie, że nie wygląda jak wyjęte z książki kucharskiej, ale zapewniam Was, że było pyszne!)


Nie można też nie wspomnieć o tym, co piliśmy. I choć bus zaaranżowany w stylu hipisowskim na to nie wskazuje, uwierzcie - nie zawsze były to tylko i wyłącznie napoje wysokoprocentowe. W Salonikach, dzięki mojemu przyjacielowi Athanasiosowi, miałam okazję spróbować kawy freddo - to obowiązkowa pozycja dla każdego, kto kocha Grecję. W takich krajach, jak Grecja czy Albania, kawa na zimno to standard. Na plaży w Albanii na przykład serwowano frappe - zdarzyło się nawet, że wypiłam cztery takie kawy dziennie. Rekordu nie pobiłam, siedmiu kaw podczas ubiegłorocznego Przystanku Woodstock przebić się nie da.


Jeśli chodzi o picie,  nie można też nie wspomnieć o niezwykłej herbacie, którą poczęstował nas Ibrahim na Gran Bazar w Istambule.

Gran Bazar to jeden z największych bazarów w Turcji. Jest tam masa różnych stoisk, sklepików, butików, czego tylko dusza zapragnie. Każdy zachęca do kupna tego, czym akurat handluje. Z Zuzą zatrzymałyśmy się przy herbaciarni, która miała nieco inny klimat niż pozostałe. Mogłyśmy usiąść, porozmawiać z Ibrahimem i mieć poczucie, że to nie jest tylko transakcja typu kupno-sprzedaż, lecz rozmowa, bycie tu i teraz, przeżywanie tej konkretnej chwili. Zostawiłyśmy też tam swój ślad (podpisy na ścianie herbaciarni Ibrahima), ale o wrażeniach z Turcji napiszę jeszcze w osobnym poście. Każdemu z państw chciałabym na łamach bloga Podróże bez planu poświęcić trochę miejsca, bo każde z tych miejsc wnosiło coś innego.

Jedną z zalet takiej wymagającej objazdówki jest to, że w ciągu tych trzech tygodni masz szansę obserwować, jak zmieniają się zwyczaje, krajobrazy, drogi. Zrobiliśmy całą trasę (prawie 7 tysięcy kilometrów), pominęliśmy jedynie Tiranę - zamiast zwiedzania stolicy Albanii wybraliśmy plażowanie w Shengjin. I nie dlatego, że nie dalibyśmy rady, lecz dlatego, że chcieliśmy trochę odpocząć.

Podczas takiej podróży na trasie spotykasz różnych ludzi i każdy - rozmową, słowem, gestem - daje Ci coś innego. Nie, tu nie chodzi o nic materialnego. Chodzi raczej o refleksje, które pozostają po tych spotkaniach.Tak jak po spotkaniu Viacheslava z Doniecka, który wyruszył w podróż z powodu toczącej się wojny, a mimo to wciąż z optymizmem spogląda w przyszłość, będąc wdzięcznym za wszystko, co go spotkało.

-  Life is a journey  -

Takich spotkań było wiele, a najbardziej niezwykłe jest to, że na swojej drodze spotykaliśmy wyłącznie pozytywnych i życzliwych nam ludzi. Na przykład Martę i Cezara. Wracamy do samochodu po zwiedzaniu centrum Kijowa, a tam za wycieraczką czeka nas taka niespodzianka:


I tym sposobem noc w Kijowie spędziliśmy nie w samochodzie, a w mieszkaniu naszych rodaków. Polska gościnność rządzi nawet za granicą.

Co jeszcze - oprócz pamiętnych spotkań - daje taka intensywna i niestandardowa podróż? To, że sprawdzasz, czy możesz przekroczyć granice swojej strefy komfortu. I czasem przekraczasz te granice, choć wiesz, że nie jest to ani logiczne, ani racjonalne. Przekraczasz je dlatego, że podróż takim busem daje poczucie beztroski i wolności. Przez szybę miga ci świat i zastanawiasz się: czego właściwie się boisz i dlaczego.

 To takie mierzenie się trochę z samym sobą, walka ze swoimi słabościami. Bo to nie jest tak, że szukaliśmy wyłącznie przygód, chcąc przeżyć wakacje życia. Tak można by sądzić i tak myśleli o nas czasem celnicy na granicach - pytali na przykład, czy jesteśmy studentami. A my mieliśmy naprawdę szeroki przekrój wiekowy - najmłodsza Zuza ma 19 lat, Jabol - najstarszy z całej naszej ekipy - 38. I tak wciąż wygląda na studenta. Jesteśmy grupą ludzi, stawiających przed sobą wyzwania. Nie tylko podróżnicze, lecz także te emocjonalne, ukryte gdzieś w głębi uwięzionych dusz.

A propos mierzenia się z samym sobą: gdy przebywasz 24 godziny na dobę z tymi samymi ludźmi, z czego sporą część tego czasu spędzacie w aucie na kilku metrach kwadratowych powierzchni, dowiadujesz się wiele nie tylko o swoich kompanach, lecz także o samym sobie. O tym, jak  ogromną masz potrzebę poczucia niezależności, że twój głos przechodzi w pisk, kiedy się denerwujesz, nawet jeśli tego nie zauważasz, czy o tym, że jak pijesz, to wyglądasz jak sfazowany żółw czekający na sałatę (tak mi się spodobało to porównanie, że nie zawaham się go użyć, choć - jak możecie się domyślić - nie ja jestem jego autorem). Co ciekawe, uczysz się też bycia sam ze sobą. To bardzo przydatna umiejętność - zwłaszcza, jeżeli spora część Twojego ja przychyla się do ekstrawertyzmu. Podczas takiej podróży odkrywasz również tę swoją introwertyczną część. Na przykład wtedy, kiedy idziesz z notesem w środku nocy na plażę, by patrząc na fale, szukać odpowiednich słów i przelewać to co czujesz, na papier.

Sprawdziliśmy się - jako kompani, towarzysze doli i niedoli oraz ludzie, na których można polegać. Tak przynajmniej mi się wydaje. Ze swojej strony - pisałam już o tym na fanpejdżu bloga, ale ponieważ jest to pierwszy post po naszej wyprawie, to powtórzę tu na tych łamach - dziękuję Mariuszowi za zaufanie, wspólne torturowanie się na zamku Draculi, genialną jajecznicę i cierpliwość, Jabolowi za życiowe dywagacje, Hackenbuscha i najgłupsze foty ever (poza tym Mario, Arturo - jesteście mistrzami kierownicy i driftingu, dzięki za to wszystko). Gorące dzięki i uściski dla Zuzy za wsparcie, nocne rozmowy, pyszną carbonarę, wspólnie wypalone papierosy i wypity alkohol w walce z demonami przeszłości, a także dla Margiela za zrozumienie, empatię, opanowanie i doskonałe zdjęcia. Część z nich wywołam i powieszę na ścianie. To były najpiękniejsze, najbardziej inspirujące wakacje. Mam wrażenie, jakbym teraz była Alicją w Krainie Czarów i właśnie otworzyła drzwi do zupełnie innej, pięknej krainy. Nie wiem, czy lepszej, ale na pewno pięknej, bo - cytując Boba Marleya -  każda rzecz, nawet najmniejsza, doprowadziła mnie do tego, kim jestem teraz. Rzeczy piękne nauczyły mnie kochać życie. Rzeczy złe nauczyły mnie jak żyć. O miastach, które zmieniają perspektywę, i o ludziach, którzy pokazują Ci inny świat, przeczytacie wkrótce u mnie na blogu. 

Peace, love, music!

Statek Miłości 2016. Nasza trasa

Wejherowo (Polska)
Łódź (Polska)
Lwów (Ukraina)
Kijów (Ukraina)
Odessa (Ukraina)

Naddniestrze
Kiszyniów (Mołdawia)
Bran (Rumunia)

Bukareszt (Rumunia)
Warna (Bułgaria)
Stambuł (Turcja)
Saloniki (Grecja)
Skopje (Macedonia)
Prisztina (Kosowo)
Shengjin (Albania)

Kotor (Czarnogóra)
Dubrownik (Chorwacja)
Wodospady Kravica, Mostar (Bośnia i Hercegowina)
Belgrad (Serbia)
Budapeszt (Węgry)

Powrót przez Słowację
Wrocław (Polska)

Tczew (Polska)
Wejherowo (Polska)


Zaprzyjaźnieni:
Statek Miłości - bus w podróży 
Maciej Margielski Photography 


Polub na Facebooku