sobota, 29 lipca 2017

Wszystko zaczęło się od Woodstocku...



Kiedy pierwszy raz w życiu jedziesz na Przystanek Woodstock, to możliwości są tylko dwie: albo okaże się, że to nie dla Ciebie, albo zostaniesz woodstockowiczem, fanem najpiękniejszego festiwalu świata. Ja należę do tej drugiej grupy. Dlaczego dziś piszę o Przystanku Woodstock? Choćby dlatego, że minął rok od podróży  Statkiem Miłości. Podróży o woodstockowej atmosferze. Takiej, podczas której wszystko może się zdarzyć. I już niebawem prawie połowa ekipy ze Statku Miłości będzie bawić się na Przystanku. Przybijemy sobie piątkę i powspominamy Albanię, Czarnogórę, wodospady Kravica i Odessę.

Ten wpis to krótka przerwa od relacji z podróży Statkiem Miłości. Okazuje się, że nie tak łatwo opisać przeżycia z podróży życia. W gruncie rzeczy ani blog, ani nawet książka prawdopodobnie nie oddałaby tego, jakie poczucie wolności i niezależności wyzwala taka podróż. Namiastkę takiego poczucia, iskierkę rozpala się na Przystanku Woodstock. Festiwalu, który promuje takie wartości, jak przyjaźń, wolność czy tolerancja.

Dwa lata temu pojechałam na Przystanek Woodstock, bo po prostu chciałam się zgubić w tłumie, wyłączyć nakręcającą się spiralę myśli. Tymczasem to nie tak. Woodstock jest takim festiwalem, podczas którego nie ma miejsca na sentymentalne rozprawianie się z przeszłością. Do Kostrzyna nad Odrą przyjeżdżają ludzie o różnych poglądach, odmiennym spojrzeniu na świat, a nawet słuchający kompletnie różnej muzyki. I najpiękniejszy w tym festiwalu jest fakt, że to kompletnie nie ma znaczenia. Możesz być punkiem, rastafarianinem albo słuchać dubstepu. Możesz mieć dready, sidecuta albo irokeza. Możesz mieć tatuaże lub ich nie mieć. Na Przystanku Woodstock to nie gra żadnej roli, bo tam liczy się to, kim jesteś w środku.

Dwa lata temu, po swoim pierwszym w życiu Przystanku Woodstock, zmieniłam swój sposób myślenia o świecie. Uwierzyłam w rzeczy, które wydawały mi się niemożliwe. Choćby w to, że można wpaść na pomysł podróży po Europie, nie mając prawie nic. Brzmi to może niewiarygodnie, ale naprawdę tak było. Być może stało się tak dlatego, że na swój pierwszy Woodstock pojechałam w dość kluczowym momencie, w którym wiele rzeczy rozpadało się jak sny w "Incepcji" Christophera Nolana, a stopień irracjonalności wzrastał do potęgi n-tej, by w końcu osiągnąć punkt kulminacyjny.

A jak jest dzisiaj? Dziś, po tych dwóch latach, po Woodstocku 2015 i podróży Statkiem Miłości w 2016 roku wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych, że warto było zamienić fascynację ferrari na busa, z którego pobrzmiewał Bob Marley i Dr. Hackenbush. Wiem też, że najpiękniejsze rzeczy wynikają czasem z tego, co wydaje nam się najgorszym możliwym scenariuszem. I dlatego warto czasem czekać na to, co przyniesie nam los.

Za co kocham ten festiwal? Za to, że tam nikt niczego nie udaje i każdy jest po prostu sobą. Do zobaczenia w Kostrzynie nad Odrą! Zaraz będzie ciemno...


Polub na Facebooku