piątek, 28 października 2016

Ukraina. Odessa. "Budzimy się, a tam pełno turystów"

 
Prawdopodobnie jest na świecie bardzo niewiele miejsc, o których można powiedzieć, że czujesz się w nich jak w domu. I o ile wiesz, co to prawdziwa miłość, to łatwiej zaśpiewać za Taylor Swift "your eyes look like coming home" niż znaleźć nowe miejsce, w którym samemu dla siebie będziesz się czuć dobrze. Dla mnie na całej trasie naszej podróży ogórkiem Odessa była właśnie tym miastem, które przypominało mi dom.



Miasta mają dusze. Oczywiście nie dosłownie, ale w przenośni. I oczywiście nie wszystkie. Warszawa na przykład jest dla mnie bezduszna. I choć kilkukrotnie, również na łamach tego bloga, próbowałam sobie wmówić, że to przecież nieprawda, że to właśnie tam można spełniać marzenia (i cytując Karolinę Czarnecką: będzie hajs, i love, i sława), to i tak zawsze wracałam do punktu wyjścia przy Alejach Jerozolimskich, gdzie oczy szkliły się od łez. Może nawet nie macie pojęcia, ile radości i szczęścia może dać zwykła codzienność w miejscu, które nazywasz domem. Dla mnie tym domem jest Wrocław, a Odessa przypominała mi go z kilku powodów.

W Odessie tętni życie - w czasie, gdy my tam byliśmy, organizowane były pokazy stuntu i fitness na świeżym powietrzu. Oprócz tego można było podziwiać artystów ulicznych - i to nie byli zwykli grajkowie, ale ludzie, którzy faktycznie mieli jakiś talent, pasję. Jednocześnie w Odessie są też miejsca, alejki, w których możesz się wyciszyć. Zostać sam na sam ze sobą. Nawet jeśli otaczają Cię tłumy turystów. Albo poczuć się jak podczas Bożego Narodzenia, bo Odessa jest też uroczo rozświetlonym miastem (zobacz film poniżej - końcówka, bo to ujęcia nie tylko z Odessy, lecz także z Kijowa), a tym samym zaryzykowałabym stwierdzenie, że mogłaby uchodzić za dużo bardziej romantyczną niż oklepany już dla wielu Paryż. Bardzo żałuję, że nie ma takiego zdjęcia, które mogłoby zilustrować tamtą atmosferę.

Mamy za to dużo zdjęć ilustrujących nasz chillout na plaży w Odessie. I szkoda trochę, że nie znam się lepiej na fotografii, bo do tej pory zachodzę w głowę, czy rzeczywiście mam takie długie nogi, czy po prostu fotograf zrobił zdjęcie z odpowiedniej perspektywy. Ale nie bądźmy aż tak narcystyczni. Plaża w Odessie to nie tylko piękne kobiety, długie nogi i słońce, lecz przede wszystkim "tłumy turystów" - jak by to określił nasz kolega o pseudonimie Jabol. Dla mnie w Odessie było jeszcze za wcześnie, by spać pod gołym niebem, choć w kolejnych państwach na trasie ubóstwiałam możliwość nocowania w hamaku, ale męska część naszej załogi nie odmówiła sobie przyjemności spędzenia nocy na plaży. Potem kilkukrotnie słuchałyśmy opowieści, jak to jest "obudzić się na plaży, popatrzeć, a tam wokół tłumy turystów".




Jest coś takiego, że do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć, żeby je zrozumieć i móc spojrzeć na to, co za nami, z zupełnie innej perspektywy. Odessa na przykład wygląda zupełnie inaczej u stóp Schodów Potiomkinowskich (podobno najsłynniejszych w Europie), a inaczej, kiedy się jest już na szczycie, po przejściu 192 stopni. I kiedy stoisz na samym dole, wydaje Ci się, że schody są gigantyczne, że tak wiele jest do przejścia. Po drodze Twój wzrok przyciągają ludzie i zwierzęta, a serce nie pozwala oderwać spojrzenia od cierpiącego bezdomnego psa. Chcesz go przygarnąć, ale nagle zderzasz się z murem, jakim jest biurokracja i wymóg, by na kolejnych granicach pokazać, że pies ma swój paszport (międzynarodowe adopcje zwierząt to kosmos trudny do przebrnięcia). Pies pozostaje w Odessie, a Ty musisz ruszyć dalej, znów przed siebie. Kolejne stopnie do pokonania. W końcu znajdujesz się na szczycie schodów, które pewnie znacie choćby z filmu Sergiusza Eisensteina „Pancernik Potiomkin”.I wydaje ci się, że sam jesteś bohaterem jakiegoś filmu, bo Twoim oczom ukazuje się widok nie do opisania. Możliwe, że długo na ten widok czekałeś i naprawdę trudno było pokonywać kolejne stopnie, ale prawdziwe piękno warte jest cierpliwości. I tego, żeby zaczekać.



Polub na Facebooku