poniedziałek, 28 września 2015

SPLASH! Kilka słów zamiast wiadra zimnej wody, czyli Liebster Blog Award


Celebryci oblewali się wiadrem zimnej wody, a blogerzy przelewają cząstkę siebie na papier (cofnij, na klawiaturę i ekran). 

Do zabawy nominowała mnie autorka bloga Krasnoludki przy sterach, z którą miałam przyjemność pisać o tym, jak pogodzić introwertyka z ekstrawertykiem w czasie podróży. Za nominację serdecznie dziękuję i cóż, podejmuję wyzwanie. W Liebster Blog Award chodzi o to, by odpowiedzieć na pytania wymyślone przez osobę nominującą. Szczerze, bez owijania w bawełnę. Zresztą i tak nie znam się na dyplomacji.

Słyszysz pukanie do drzwi. Otwierasz… a tam kto i co mówi?

Pink zaprasza mnie na kawę. Wiem, że to absurdalne i mniej prawdopodobne niż to, że do drzwi zapuka listonosz. Ale Pink to ta wokalistka, z którą na pewno miałabym o czym porozmawiać. Cenię sobie muzyków, którzy są autentyczni. Nie śpiewają dla poklasku, lecz muzyką wyrażają swoje emocje. Pink, James Arthur, Paloma Faith do tej grupy się zaliczają.  

 Zapraszają Cię do Wojewódzkiego. Kto będzie drugim gościem?

Jestem tak zszokowana, że nawet nie pytam o to, kto będzie drugim gościem. Upajam się faktem, że zostanę przemaglowana przez jednego z najbardziej cenionych przeze mnie dziennikarzy.

Książka / film zaaplikowany sobie przez Ciebie największą ilość razy i dlaczego?

"Władca Pierścieni". Nie pamiętam już, ile razy go oglądałam. Ale nie bez powodu blog zaczęłam pisać pod pseudonimem Arwena. "Lord..." to jeden z moich ulubionych filmów. I to do tego stopnia, że niektóre kwestie znam już na pamięć. Film odniósł sukces, kiedy chodziłam jeszcze do liceum. Były dwa obozy: obóz fanek Legolasa i obóz fanek Aragorna. Jak możecie się z łatwością domyślić, należałam do tego drugiego.

Dwukrotnie oglądałam też "Incepcję" i "Miłość i inne używki". Tego ostatniego filmu trochę się boję, bo za każdym razem, kiedy go obejrzę, zdarza się coś przykrego. I za każdym razem nie obywa się bez paczki chusteczek. Niesamowicie poruszający i wzruszający film.

Piosenka, która jest jakby właśnie o Tobie?

Jest masa takich piosenek. Muzyka jest tak ważnym elementem mojego życia, że utwory dobieram w zależności od nastroju. Dlatego też inna muzyka towarzyszyła mi kilka lat temu, inna kilka miesięcy temu, a inna teraz. Trudno byłoby mi wybrać jeden kawałek, ale skoro już wspomniałam o Pink, to polecam "Fucking Perfect".  Dlatego, że jest to utwór, w którym wokalistka namawia do przełamania barier, które sami w sobie tworzymy. Nikt nie jest idealny, każdy z nas popełnia błędy. Ale one właśnie uczą nas, jak żyć. To brzmi banalnie, ale tak jest. Nie macie pojęcia, ilu ludzi właśnie z powodu strachu, obaw przed podjęciem ryzyka nie walczy o swoje marzenia. A potem zamiast żyć z pasją  siedzą w call center, użerając się z klientami albo wciskają tanie perfumy na wrocławskim Rynku.



Innym utworem, który bardzo lubię i który jest mi bliski, jest "Upside down" Palomy Faith. "Życie do góry nogami" - to do mnie pasuje, i to bardzo. Do tych wszystkich nieracjonalnych decyzji, które podejmowałam i podejmuję w dalszym ciągu, choćby dla pasji i walki o realizację marzeń.



Kiedy nikt nie widzi to…

... tańczę bez opamiętania.

Opisz siebie w 3 przymiotnikach i 2 rzeczownikach.

nieracjonalna, kreatywna, uparta

Mówią, że to, co robię, często jest nierozsądne. Ale ja jestem w stanie podjąć naprawdę duże ryzyko, jeżeli na czymś bardzo mi zależy. Dlatego nieracjonalna. Mam milion pomysłów na minutę. Chciałabym mieć możliwość zdążyć zrealizować wszystkie w swoim życiu. Dlatego kreatywna. Mówią mi, że czasem trzeba odpuścić. Ja tego nie potrafię. Nie potrafię odpuszczać. Umiem tylko walczyć do ostatniej kropli krwi, potu i łez. Jeśli tylko wiem, że warto. Dlatego uparta.


wulkan energii

To ma swoje dobre i złe strony. Zarażam pozytywną energią, jeśli czuję radość. Każdy sukces dodaje mi adrenaliny. I nie potrafię tego zatrzymać. Wtedy wybucham jak Etna na Sycylii. Ale wybucham równie mocno, kiedy jest mi źle.

Inwazja UFO, przetrwanie naszej planety zależy tylko od tego, czy właśnie Ty zrobisz sobie tatuaż. Z postacią z kreskówki. Która to będzie?

Włóczykij z Muminków.  Po pierwsze dlatego, że bardzo podoba mi się tamta kreska. Po drugie dlatego, że Włóczykij to doskonały symbol miłośnika podróży i kogoś, kto szuka własnej drogi w życiu. Kto ma marzenia i jest w stanie wiele poświęcić dla ich realizacji. Po trzecie, kolega z radia podczas Przystanku Woodstock stwierdził, że mam taki kapelusz jak on.

Cecha fizyczna, która zawsze ujmuje Cię u innych ludzi?

Zawsze zwracam uwagę na włosy. Nie, nie na oczy, na włosy. Lubię patrzeć na tatuaże.

Gdybyś mógł za jedną rzecz do końca życia już nigdy nie zapłacić a mieć jej pod dostatkiem, to co to by było?

Przeniosłabym góry do Wrocławia tak, by nie musieć płacić za to, żeby jakoś do nich dotrzeć :)

Chciałeś, próbowałeś 5 razy i… dalej nie wychodzi. O co chodzi?

Nie ma takiej rzeczy. Jeśli próbuję, to do skutku.  Tak długo, aż nie wyjdzie. Mam to do siebie, że nie umiem się poddawać. Dlatego w moim słowniku nie ma "nie wychodzi, odpuśćmy". Jest za to "próbuj do skutku". Aż wyjdzie. Zwykle wychodzi już po drugiej czy trzeciej próbie.

Najlepiej być krasnoludkiem, bo…

... krasnoludki są dobre z natury.


Nominuję NRW Trip. Blog, który z chęcią czytam, ponieważ dotyczy życia w Niemczech. A oto moje pytania:

W polskiej mentalności zmieniłbym...

Pobyt w pięciogwiazdkowym hotelu czy przemakający namiot? 

Wyobraź sobie, że spełnienie Twoich marzeń w sferze zawodowej zależy od przeprowadzki do miasta, do którego nie jesteś przekonany. Ryzykujesz?

Najbardziej niesprawiedliwy stereotyp o Polakach. 

Kolor, dzięki któremu czuję się lepiej, to...

W Polakach mieszkających za granicą najbardziej imponuje mi...
 

Do spełniania marzeń potrzeba najbardziej...

Kraj, w którym naprawdę chciałbym zamieszkać, to...

Najbardziej absurdalna rzecz, jaką zrobiłem w życiu...

Jeśli chodzi o kuchnie świata, nigdy nie spróbowałbym....

Podczas pobytu za granicą najbardziej brakuje mi...

sobota, 19 września 2015

Libia. Mój ogród Eden


W 1942 roku 120 tys. polskich uchodźców ze Związku Radzieckiego dotarło do Iranu, gdzie tworzyły się oddziały II Korpusu Polskiego. W tym czasie w Libanie zamieszkało ponad 6 tys. naszych rodaków, spokrewnionych z żołnierzami. Szacuje się, że w latach 70. i 80. XX wieku do krajów, takich jak Irak i Libia przyjeżdżało 30 tys. Polaków rocznie. Na początku lat 90. było podobnie. Wiem, bo w roku 1994 mieszkałam w Trypolisie.

19 września 2015 roku. Setki Polaków, którzy nigdy na oczy nie widzieli kobiety w czadorze, wychodzą na ulice protestować przeciwko islamizacji. Prawdopodobnie 70 proc. z nich nie wie w ogóle, czym jest czador i nie ma bladego pojęcia o arabskiej kulturze. Szlag mnie trafia, kiedy widzę tych nadętych ekspertów w zakresie ekonomii, gospodarki i religii. Co w Was drzemie: patriotyzm czy nacjonalizm? Widzieliście kiedykolwiek modlących się muzułmanów? Jakim prawem twierdzicie, że Arabowie źle traktują swoje kobiety? Czy kiedykolwiek rozmawialiście chociaż z jedną z nich? Nie, nie potrafilibyście nawet powiedzieć "dziękuję" w tym języku. I nie wiecie, że tysiące Waszych rodaków korzystało z arabskiej gościnności jakieś dwie, trzy dekady temu - wtedy, kiedy Polska dopiero stawała na nogi po trudnym okresie PRL-u. W Libii mieszkałam przez ponad rok. W 1993 i 1994 r. Trypolis był moim ogrodem Eden. Takiego ogrodu poszukują teraz uchodźcy z Afryki.

***

- Jest szansa, że pojedziemy do północnej Afryki, do Libii, czujesz to? Masz pojęcie?

Nie czułam tego, w końcu miałam wtedy tylko pięć lat, ale głos mojego brata wyraźnie zdradzał podekscytowanie. - Trzeba przekonać rodziców. Musimy tam pojechać! Idź i powiedz Mamie, że to wielka szansa, żeby zobaczyć jedne z najbardziej niepowtarzalnych miejsc na tej planecie!

- Ale dlaczego ja? - zapytałam, choć sądząc z tonu, wiedziałam już, że szykuje się coś dużego.

- Bo jesteś młodsza. Idź, jak zaczniesz ich przekonywać, to może ciebie posłuchają.

Wątpię, czy argument "bo jesteś młodsza" do mnie trafił. Ale starsze rodzeństwo to autorytet, a pięcioletnia dziewczynka potrafi być wpatrzona w starszego brata bardziej niż w święty obrazek i lalkę Barbie razem wziąwszy. Skoro starszy Brat mówi, że to coś niepowtarzalnego, to pewnie tak jest. Trzeba to Rodzicom uświadomić. Serio, potem jeszcze przez parę dobrych lat myślałam, że podróż do Libii to moja zasługa. W końcu przecież udało się, ma się ten dar przekonywania w wieku lat pięciu.

Dzisiaj niejednokrotnie pytają mnie, czy cokolwiek z tej podróży pamiętam. A ja pamiętam wszystko. Każdy kąt naszego mieszkania w Trypolisie. Pamiętam też palmy, pod którymi się bawiłam. Pamiętam żółwie i wielbłądy. Już wtedy wiedziałam, czym różni się baktrian od dromadera. Pamiętam też, jak poszliśmy na plażę i pierwszy raz w życiu zobaczyłam windsurferów. Na początku lat 90. w Polsce prawdopodobnie można było tylko marzyć o tym, by oglądać coś tak pięknego, nie mówiąc już o tym, że nikogo raczej nie byłoby stać na sprzęt do windsurfingu. I kiedy wróciliśmy z libijskiej plaży, byłam tak zachwycona tą dyscypliną sportu, że jakiekolwiek zabawy w dom odeszły w odstawkę. Następnego dnia bawiłam się w windsurfing, stojąc na podstawce lampy, której pomarańczowy klosz pełnił funkcję żagla, a kabel - linki do trymowania. I tak codziennie, parę godzin treningu na lampie.

- Mamo, patrz, surfuję!
- Wspaniale, Kingusiu!



Ten film nie został nagrany w Libii, ale to chyba najciekawszy film, prezentujący piękno tego sportu


To nie było zwykłe dzieciństwo. W tamtym czasie dziewczynki w Polsce mogły tylko pomarzyć o lalkach Barbie. Na podwórku pod blokowiskiem miały do dyspozycji dwie zardzewiałe huśtawki i piaskownicę. Ja miałam palmy, windsurferów i dwa żółwie na podwórku.

Zakupy robiliśmy w arabskim supermarkecie lub na arabskim targu, na którym można było znaleźć multum błyskotek, przemawiających do natury dziecka. Raz wpadłam na dramatycznie głupi pomysł (choć wtedy wydawało mi się to genialne), że taki targ to idealne miejsce do zabawy w chowanego. Zabawa miała być tym bardziej przednia, że to ja postanowiłam się schować, ale jednocześnie nie miałam zamiaru nikogo informować, że ktoś tu w ogóle chce się bawić. Sytuację miałam pod kontrolą, bo ukryta pod stertą arabskich dywanów wszystko widziałam i podekscytowana tylko czekałam, aż ktoś mnie zacznie szukać. Możecie sobie wyobrazić przerażenie na twarzach rodziców. Równie przerażony był arabski sprzedawca, który zaraz po tym, jak wyskoczyłam spod stołu z dywanami z okrzykiem "Tu jestem", dał nam solniczkę w kształcie kota i parę innych rzeczy. Zabawa w chowanego okazała się prawdopodobnie najlepszą metodą dobijania targu, ale nigdy więcej tego nie próbowałam. Dostałam szlaban na zabawy w chowanego w takich miejscach.

W wieku pięciu lat jadłam shoarmę, liczyłam po arabsku i widziałam kobiety w burkach. Nawet w najgorszym upale, wchodziły do morza w pełnym stroju. Czasem obserwowałam je z balkonu. Trudno było mi wtedy zrozumieć, dlaczego nie możemy im zrobić zdjęcia. Dzisiaj już wiem, dlaczego. Uczono mnie, jak powiedzieć "dzień dobry" i "dziękuję" w języku arabskim. Dostawałam tamtejsze bajki i nawet jeśli nie znałam dobrze arabskiego, to chociaż oglądałam obrazki. Bo po polsku bajek nie było. Były za to te, które czytało się od prawej do lewej. Czekajcie. Zapomniałam o "Starej Baśni", z którą mój brat męczył się w szkole dla dzieci polskich imigrantów. Była tak nudna, że czytał mi na głos, a ja do dziś pamiętam fragment, w którym bohaterowie upijali się miodem.

W Libii pod rządami Kaddafiego nie było łatwo. Kraj trawiła korupcja, Arabowie mieli swoje problemy. Ale nie pamiętam jakichkolwiek agresywnych gestów ze strony tamtejszych mieszkańców. Pamiętam za to zwykłych, życzliwych ludzi, gotowych do niesienia pomocy w trudnych sytuacjach. Pamiętam arabskich lekarzy, do których jeździliśmy. Trypolis przez ponad rok był moim domem. Budziliśmy się o świcie, bo słyszeliśmy muezina, nawołującego wiernych z minaretu pobliskiego meczetu. Ale szanowaliśmy arabską kulturę, tak odmienną od naszej. Dzisiaj wstyd jest mi za rodaków, którzy stosują mowę nienawiści wobec osób szukających nowego domu w Europie. Jest mi zwyczajnie, po ludzku, po prostu wstyd.

W roku 1993 miałam tylko pięć lat. Mieszkałam na innym kontynencie, w zupełnie obcej kulturze. I czułam się beztrosko. Wtedy byłam dzieckiem z milionem szalonych pomysłów i okularami przeciwsłonecznymi w żółtych oprawkach. Dzisiaj jestem kobietą z milionem szalonych pomysłów, tylko okulary noszę już inne.





piątek, 18 września 2015

Film "Everest". Podróżników nie da się zatrzymać

Egoizm czy pasja? Wyzwanie czy hazard? Lans, potrzeba wiecznej chwały, a może po prostu miłość do gór?  Zdecydowanie to ostatnie, a nie żaden pusty snobizm.

fot. materiały prasowe

 "Czuję się tak, jakbym był jakimś młodym gitarzystą z początkującego zespołu i zagrał razem z Mickiem Jaggerem i Rolling Stonesami na pełnym stadionie Wembley" - pisał Tomasz Kowalski 16 stycznia 2013 roku na swoim blogu. Pisał też o tym, że zawsze ma plan B i wierzy w szczęśliwe zakończenia. Ale tym razem nie było happy endu. Trzy dni po zdobyciu Broad Peak, 8 marca, Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka, zostali uznani za zmarłych.

Dlaczego wspominam o tym właśnie po obejrzeniu "Everestu"? Bo pamiętam, jak śledziłam relacje z wyprawy na Broad Peak. W nocy, kiedy pojawiły się pierwsze informacje o problemach polskich himalaistów, przejrzałam chyba wszystkie możliwe portale, trafiłam też na blog Tomka.

W górach rozgrywają się największe życiowe dramaty. Tragedie, o których wielu internautów ma blade pojęcia albo nie ma go wcale. Komuś, kto siedzi przed monitorem i jego największym hobby jest zbieranie znaczków, łatwo jest powiedzieć: "Egoista. Zostawił bliskich i poszedł w góry po odrobinę chwały. Co za snobizm". Jeszcze łatwiej im komentować to, dlaczego pozostali dwaj nie wrócili po tych, którzy zostali w tyle. Hejting w najbardziej subtelnej wersji, bo tej mowy nienawiści w kierunku polskich himalaistów po Broad Peaku było niewyobrażalnie dużo. I przykro było na to patrzeć. Bo autorów tych wszystkich nienawistnych wypowiedzi tam, na miejscu, nie było.

"To nie jest wjazd na Gubałówkę czy gra w badmintona. Każdy, kto chce zmierzyć się z górami, musi się liczyć z tym, że może tam go spotkać najgorsze. To jest rodzaj uzależnienia. Nie znam osób, które by zrezygnowały ze wspinania. Człowiek czasami wraca myślami do dramatów, ale trzeba zrozumieć, że góry to sposób na życie" - powiedział mi Krzysztof Wielicki w wywiadzie, jaki przeprowadzałam dla MM Wrocław. W innej rozmowie powiedział jeszcze coś: "To jest pasja. Z pasją się umiera".

I kiedy będziecie oglądać film "Everest", zobaczycie nie tylko zmagania wspinaczy, zobaczycie
fot. materiały prasowe
przede wszystkim ludzkie dramaty. Mężczyznę, którego media uznały za zmarłego, a który cudem przeżył, ale i mężczyznę, który nigdy nie pozna swojego dziecka. Kobietę, która z niepokojem czeka na telefon z bazy i kobietę, która poświęci wszystko, by ściągnąć cudem ocalałego męża na dół.

Jeden z bohaterów filmu na pytanie, dlaczego się wspina, odpowiada "Bo jest". Tak, Everest istnieje. Skoro taki cud istnieje, to dlaczego go nie zdobyć? Skoro istnieją na Ziemi tak piękne miejsca, to dlaczego ich nie zobaczyć? To sposób myślenia prawie każdego podróżnika. Chcemy doświadczać, chwytać momenty, cieszyć się daną chwilą. To pewien styl życia, który wyzwala potrzebę ciągłego odkrywania. I nawet jeśli cieszą Cię powroty do domu, to z czasem znowu gdzieś Cię gna.

Everest mnie przeraża. Nie dlatego, że nie mam tak jak Beck z filmu Baltasara Kormákura 65 tys. dolarów. Po prostu nie mam obecnie ambicji, by ryzykować do tego stopnia. Mimo to skrywam wiele podróżniczych marzeń. Również drogich, choć może nie aż tak, i również dalekich.

I gdybym na swojej drodze spotkała nagle kogoś, kto powiedziałby mi, że chce się wspiąć na Everest, nie próbowałabym go zatrzymać. Nie wyzywałabym od egoistów. Starałabym się raczej docenić pasję, zaangażowanie i determinację, bo bez tych rzeczy nie da się wspiąć na żaden szczyt. Ani osiągnąć żadnego sukcesu.

Dlaczego tak bardzo przemawia do mnie zdanie "z pasją się umiera"? Bo tego się nie da zatrzymać. Problem polega na tym, że wspinanie się na ośmiotysięczniki generuje znacznie większe ryzyko. Ryzyko zagrożenia życia. Nazwijmy to wprost: ryzyko śmierci. I dlatego właśnie padają te okrutne, niesłuszne zarzuty o egoizm. Bo to nie jest egoizm, tylko pasja.

Ponadto góry dają poczucie zbliżenia się do natury. Zbliżenia się do czegoś, czego na co dzień mamy coraz mniej. Ile godzin dziennie spędzacie przed monitorem? A kiedy ostatni raz byliście na spacerze? Zadajcie sobie te pytania. Wniosek okaże się prosty: góry to wolność. I podkreślmy to raz jeszcze: pasja.

Moją pasją jest pisanie, to już wiecie. Ale nie pracuję w roli korespondentki wojennej, więc nikt o egoizm mnie raczej nie oskarży. Media to też adrenalina, ale nie aż taka jak wtedy, kiedy stoisz nad przepaścią. Mimo to wiem już niestety, jak bardzo boli, kiedy ktoś próbuje Cię zniechęcić do czegoś, co Cię nakręca. Jak boli fakt, że ktoś chce Cię zatrzymać, a Ty wiesz, że po prostu nie potrafisz, bo multi level marketing to nie kolejny wywiad. Spotkacie na swojej drodze różnych ludzi. Tyle że jedni rozumieją i akceptują pasję (oni będą przy Was zawsze), a inni po prostu wezmą Was za wariatów. Albo za egoistów. I trzeba się z tym pogodzić.



poniedziałek, 14 września 2015

Co warto kupować podczas podróży i jak nie marnować pieniędzy?

Podobno zodiakalne Panny są praktyczne, oszczędne i dobrze zorganizowane. Do mnie pasuje tylko pierwsza z tych cech. M.in. dlatego nie wierzę w horoskopy. I nie znoszę pełni księżyca. Ale nie o horoskopach dzisiaj. Ani nie o samospełniających się przepowiedniach. Dzisiaj będzie właśnie o... praktycznych zakupach podczas podróży. 


"Weź więcej pieniędzy, najwyżej nie wydasz" - tak, tak, na milion procent wydam, powinnam mieć odliczone tak, by ledwo starczyło na bilet. Rezerwa finansowa w podróży dla kobiety takiej jak ja to utrapienie. Nie, nie jestem konsumpcjonistką. Raczej idealistką, która lubi napawać się widokiem zachodu słońca nad morzem, źrebaków na wsi i promieni odbijających się w zbożu. Ale nie zmienia to faktu, że wciąż jestem kobietą. A kobiety uwielbiają zakupy.



Zamiłowanie do odkrywania nowych miejsc wpoili mi Rodzice. W dzieciństwie z każdego nowego zakątka świata przywoziłam a to kamyczek z kopenhaską syrenką, a to wieżę Eiffle'a z Paryża, a to jakiś gadżet z nadmorskiego straganu w Świnoujściu. W końcu zrobiło się tego tyle, że po przeprowadzce części z tych pamiątek po prostu byłam zmuszona się pozbyć, nawet mimo tego, że mają dla mnie olbrzymią wartość sentymentalną. I dzisiaj, kiedy gdzieś jadę, ograniczam tego typu zakupy. Kupuję za to rzeczy, które są dużo bardziej praktyczne i których zadaniem jest coś więcej niż stanie na półce.

Co warto kupować podczas podróży? 

1. Książki

Książki to jedna z rzeczy, które kupuję rzadko, bo uwielbiam czytać do tego stopnia, że czasem naprawdę tonę w literaturze. Ale pokusa kupienia książki nieraz okazywała się silniejsza ode mnie. I tak na przykład ze Szkocji przywiozłam opowieści o duchach, a z Berlina książkę o modzie. Tytuł ("Why fashion matters?") zaintrygował mnie do tego stopnia, że nie zdążyłam się nawet zorientować, jak to się stało, że znalazłam się przy kasie. A każdy dziennikarz wie, że dobry tytuł to połowa sukcesu.




Szkocja słynie z przepięknych zamków. Każdy, kto tam był, powinien o tym wiedzieć. Jeden z najbardziej znanych znajduje się w Edynburgu, choć mnie szczególnie przypadł do gustu Dunvegan Castle i Duntulm Castle. W Duntulm na pewno straszy, bo według legendy z okna tego zamku wypadło niemowlę. Ogromne wrażenie robią także ruiny zamków Girnigoe (XV wiek) i Sinclair (XVII wiek). Nie mogłabym też nie wspomnieć Wam o Carbisdale Castle. Pobyt w zamku Carbisdale był czymś niesamowitym, bo w tym zamku można przenocować. Spanie na zamku dla nastolatki, a miałam wtedy naście lat, jest niezwykłym przeżyciem. I sami powiedzcie, jak po takiej podróży nie kupić książki z opowieściami o duchach?





2. Obrazy, fotografie, reprodukcje

Czyli słowem wszystko, co możecie powiesić na ścianie. Kiedyś totalnie nie zwracałam na takie rzeczy uwagi. Dzisiaj brakuje mi już ścian. Jeden z papirusów musiał odejść w odstawkę, bo zabrakło dla niego miejsca po tym, jak dostałam kalendarz od Panthers Wrocław. Wciąż jeszcze nie wiem, gdzie powiesić reprodukcję fotografii Mario Testino. Uwielbiam zdjęcie poniżej tak jak uwielbiam malować paznokcie na czerwono lub czarno.



Zobacz też: Plany? Czasem nawet plan miasta nie pomaga

Kiedy masz już jakiś własny kąt, chcesz nadać mu kolorów, pragniesz choć trochę ożywić przestrzeń. Obrazy i fotografie idealnie się do tego nadają. A zakup reprodukcji zdjęcia z wystawy będzie przypominał Ci o takim wyjeździe, tak jak płyta CD ulubionego wokalisty przypomina o wspaniałym koncercie (I see fire, Ed!). I od razu chcę odeprzeć Wasze zarzuty: nie piszczałam na koncercie  Sheerana :)




3. Zegar

Podobno szczęśliwi czasu nie liczą, ale zegar - o ile nie będzie kiczowaty - Wam się przyda. Ten, który możecie zobaczyć na zdjęciu obok kupiłam podczas pobytu w Figueres, mieście w północno-wschodniej Hiszpanii. Znajduje się tam Muzeum Salvadora Dali. Ci, którzy zaglądają na bloga regularnie, wiedzą już, że mam bzika na punkcie sztuki (to także zawdzięczam swoim Rodzicom). Tak to jest, jeśli w wieku 10 lat oglądasz w Luwrze Nike z Samotraki.

Jeżeli przydałby Wam się nie tylko zegar, ale i budzik, to gorąco polecam jego zakup w krajach, takich jak Libia,Turcja czy Tunezja. Na arabskim targu z łatwością dostaniecie budzik, który obudziłby umarłego. Tylko że z głośników będzie dobiegał głos muezina. Weźcie pod uwagę dziwaczne reakcje Waszych sąsiadów.  Ale szczerze mówiąc, ja do dziś nie mogę odżałować, że nie mam już takiego budzika. Był gwarancją dobrej pobudki. A moim sąsiadom chyba wszystko jedno, czy z głośników słychać muezina czy Within Temptation.

4. Kosmetyki

Skoro już jesteśmy w krajach arabskich, to kolejną rzeczą, którą trzeba polecić, są kosmetyki. Naturalne, bez chemii, bogate w witaminę E i kwasy Omega-6 są gwarancją piękna. Najbardziej klasowe to te z Maroko.

Ale uwaga! W Europie też coś się znajdzie. Jeżeli lubicie zapach róż, to koniecznie powinniście udać się do Bułgarii, która z róż słynie. W mieście Kazanluk znajduje się nawet Muzeum Róż.

Raj dla prawdziwych kobiet. Pamiętajcie jednak, że zawsze przed zakupem warto zapytać o skład. Tym bardziej, że ostatnio w kosmetyce triumfy święcą preparaty na bazie... spermy byka i odchodów słowika. Serio.

5. Biżuteria

To jest coś, przed czym nie potrafię się powstrzymać. Zakup biżuterii podczas podróży to jednak nie tylko piękna pamiątka, którą założycie jeszcze nieraz, lecz także wspieranie lokalnych producentów. Moim zdaniem absolutnie warto.



6. Rzeczy z cyklu: to się przyda w kuchni

Moja kuchnia to kilkanaście różnych państw świata. Ręcznik z Korsyki, ściereczka z Chalkidiki, kubek z Berlina, kubek z Londynu i wiele, wiele innych. Zapomniałam. Jest jeszcze podstawka z wizerunkiem Boba Marleya znad polskiego morza.

Kuchnia jest ważnym miejscem w domu, ponieważ to właśnie tutaj wyczarowujemy najpiękniejsze smaki. A poza tym należę do osób, które uwielbiają eksperymentować z potrawami z różnych zakątków świata. I co gorsza, uwielbiam gotować.

Naprawdę powinnam wszędzie jeździć z pustym portfelem, bo Grecja to niezwykłe miody z orzechami (smakuje jak ambrozja na Olimpie), Afryka to produkowane fair trade czekolady i kawa, a Turcja to chałwa, której nie można się oprzeć. W każdym z odwiedzanych państw szukam kulinarnych inspiracji. Na razie wszystkie eksperymenty zaliczam do udanych (czytaj: nikt się jeszcze nie zatruł).

Jedną z moich ulubionych potraw jest kukul mus curry, dobrze znane na Sri Lance, choć tam mnie dotąd nie było. Uwielbiam też kuchnię włoską i  nie chcę się chwalić, ale spaghetti bolognese robię podobno lepsze niż rodowici Włosi.

I szczerze Wam powiem, że lepiej mi się gotuje, kiedy patrzę na Boba, przypominającego mi nasze piękne, polskie Sianożęty i na kubek z czerwonym, piętrowym busem, dzięki któremu wracam wspomnieniami do pobytu w Londynie. Taka podróżnicza kuchnia to naprawdę magiczne miejsce.



7.  Buty i odzież

Założycie nieraz, a będą Wam przypominały mile spędzone wakacje. Jak każda kobieta mam słabość do butów i torebek. A najpiękniejsze buty i torebki znajdziecie, wiadomo, we Włoszech. Ale nie tylko. W Polsce też można kupić naprawdę fajne buty. Dlatego poniższe zdjęcie to z mojej strony małe oszustwo, które już oszustwem nie jest, bo się do niego przyznaję. Moje ulubione szpilki są z Polski. Koniec, kropka.



8. Najpiękniejsza pamiątka to czasem ta znaleziona. Samemu

Nic tak nie cieszy jak piękna muszelka znaleziona podczas spaceru brzegiem morza czy kawałek zastygniętej lawy z wycieczki na Etnę. A widzieliście kiedyś kamień z dziurką w środku? Czasem pamiątki znalezione samemu, podniesione i otrzepane z piasku, wywołują najwięcej pięknych wspomnień. To też jest bardzo ważne. Jestem sentymentalna. Trzymam takie rzeczy.



9. Czasem rzucam w kąt praktyczność i się łamię

I wtedy kupuję właśnie to, co będzie stało na półce. Ale widocznie owo miejsce mnie tak zauroczyło, że nie potrafiłam się powstrzymać. Tak było z Sagradą Familią, tak było z Kretą i Rodos.

Gdybym mieszkała w Grecji, to w ogóle prawdopodobnie bardzo szybko stałabym się bankrutem, bo mam ogromną słabość do popiersi greckich filozofów i olimpijskich bogów.

A jeśli do tego miejsce jest ważne nie tylko ze względu na jego piękno, jeśli gdzieś pojawia się ta tajemniczość, tak jak w przypadku Montserrat i Lluc, to tym bardziej trudno się powstrzymać.

I chociaż nigdy nie byłam na żadnej pielgrzymce i daleko mi do głębokiej wiary (o czym świadczy choćby niewłaściwe umiejscowienie pocztówki, ale zwróciłam na to uwagę dopiero po zrobieniu poniższego zdjęcia), to takie miejsca mają dla mnie pewną symbolikę. I są dla mnie ważne.



10. A kiedy bardzo, ale to bardzo chcę gdzieś pojechać...

... to wpatruję się przed snem w pamiątkę przywiezioną mi z tego miejsca przez kogoś innego. Wyobrażam sobie piękne krajobrazy Meksyku i siebie tańczącą na meksykańskiej plaży. I wtedy jestem pewna, że kiedyś naprawdę pojadę do Cancún.




poniedziałek, 7 września 2015

Wyprawa z osobowością, czyli jak podróżują introwertycy i ekstrawertycy




fot. Aleksandra P., freeimages.com

Wszystko zaczęło się od Carla Gustava Junga, który w roku 1921 podzielił świat na introwertyków i ekstrawertyków. I tak już prawie sto lat ludzie nie potrafią się ze sobą porozumieć. Żartuję, oczywiście. Ale nie ulega wątpliwości, że się różnimy.

Różni nas proces podejmowania decyzji i sposób wyrażania emocji. Ale właśnie te różnice sprawiają, że się uzupełniamy. Wyobrażacie sobie świat, składający się tylko z introwertyków? Liczba szalonych imprez ograniczyłaby się do minimum, dominowałyby domówki. A świat złożony tylko z ekstrawertyków? Kluby AA i ośrodki odwykowe miałyby naprawdę spore wzięcie. To, o czym piszę, to bardzo przejaskrawiony i trochę sarkastyczny obraz. Nie jest też do końca prawdą, że introwertycy nie umieją się bawić, a ekstrawertycy to niepoprawni imprezowicze. Ale celowo tak to właśnie przedstawiam, uważam, że w podróżowaniu dobrze sprawdzają się duety introwertyk-ekstrawertyk. Do wypowiedzi zaprosiłam również introwertyczkę, autorkę bloga "Krasnoludki przy sterach".

Hai Le jest introwertyczką, która samodzielnie zwiedziła część Chin, o czym opowiada na swoim blogu Krasnoludki przy sterach. Dziewczyna u siebie pisze również na inne tematy, a na łamach Podróży bez planu opowie Wam o "introwertycznym podróżowaniu". Jest też pierwszym krasnalem blogosfery, więc to chyba logiczne, że pojawia się na blogu wrocławianki. Ja zaś przedstawię Wam swój ekstrawertyczny punkt widzenia.

Arwena. Ekstrawertyczka i niepoprawna idealistka

Jak sama nazwa bloga wskazuje, nie jestem fanką planowania. Wiecie, w życiu można wiele planować, a i tak zawsze coś się spieprzy. Albo po prostu popsuje Wam szyki. Ludzie, którzy zbyt wiele planują, zwykle mają problem z poczuciem odpowiedzialności. I ostatecznie wybierają ucieczkę zamiast podjęcia ryzyka. 


Planowanie i decyzje o emigracji
Nie, ekstrawertyzm nie eliminuje poczucia strachu. Nie mam odwagi, żeby skakać na bungee. Ale nie bałabym się porzucić wszystkiego, co trzyma mnie w Polsce i wyjechać z kraju, gdyby chodziło o coś lub o kogoś, na czym/kim by mi cholernie zależało. Dlatego nie planuję. O wyborze celu podróży zwykle decyduje chwila. W przypadku podróży zagranicznych niestety także aktualny stan konta. Mnie cieszą spontaniczne wypady w góry i sytuacje niespodziewane. Tak niespodziewane, że kiedy piszę do przyjaciółki: "Bierzemy urlop i jedziemy?", to w ciągu kwadransa obie potrafimy się zdecydować. I jedziemy.

Pakowanie i doświadczanie
Pakowanie na ostatnią chwilę to moja specjalność. Nie jestem pewna, czy wynika to z mojej
fot. Irina Martynuk, freeimages.com
ekstrawertycznej osobowości czy raczej z trybu życia, jaki prowadzę ze względu na swoją pracę. Ale każda noc przed urlopem to dla mnie noc nieprzespana. Noc, podczas której mam milion maili do wysłania i kilkanaście artykułów do napisania. Dlatego kiedy na kilka godzin przed wylotem zaczynam się pakować, to wiem, że prawdopodobnie zapomnę jednej z najbardziej kluczowych rzeczy: szczoteczki do zębów, śpiwora albo ładowarki do telefonu. Cofnij. Ładowarki do telefonu nie zapomnę, bo bez telefonu czuję się jak bez ręki. Za to w walizce obowiązkowo znajdzie się pięć par spodni i kilka par butów. Trzeba przecież być przygotowanym na każdą okoliczność.

Jednocześnie mam wrażenie, że gdyby nie moja praca, to najchętniej zagnieździłabym się gdzieś w amazońskiej dżungli. Tęsknię do podróży, podczas której można co najmniej miesiąc lub dwa poczuć atmosferę innej kultury. Wiem, jakie to fascynujące, ponieważ przez ponad rok mieszkałam w północnej Afryce. Wykonywanie pracy dziennikarza trochę ogranicza ten rodzaj podróżowania. To jednak nie stanowi dla mnie problemu, ponieważ pisanie to dla mnie więcej niż praca. To przede wszystkim pasja. Ale to, co dla mnie ważne w podróżach, to smakowanie, doświadczanie i poznawanie innych kultur i obyczajów.

Sytuacje nieplanowane. Jestem przygotowana na każdy spontan
Znacie to uczucie, kiedy macie dużo czasu do odjazdu pociągu, a na koniec okazuje się, ze tracicie orientację w terenie, nie możecie znaleźć peronu i ryzyko, że nie zdążycie jest tak samo duże jak to, że znów nie traficie szóstki w Toto Lotka? Ja znam. Właściwie przytrafia mi się to regularnie. Nie zawsze, ale i tak dość często, by o tym pisać. Tylko że mimo swojej cholerycznej i ekstrawertycznej osobowości w takich sytuacjach zawsze zachowuję stoicki spokój. W końcu nie ma sytuacji bez wyjścia i problemów nie do rozwiązania. Nie ten pociąg? Trudno, przyjedzie następny. Ewentualnie można też spróbować wrócić na stopa.  Mam wrażenie, że opanowanie się w sytuacji, kiedy coś rozbija Ci pierwotny plan, jest dla introwertyka zdecydowanie trudniejsze.

Czas nie ma znaczenia
"Szczęśliwi czasu nie liczą" - dlatego kiedy już jestem w tym pociągu, na który ledwo co zdążyłam,

nie myślę o tym, kiedy dotrę do celu. Sycę się widokami za oknem albo zaczynam żyć życiem bohaterów jednej z książek, które powodują, że moja torebka waży z jakieś 10 kg. Albo nawet 15. Znajomi zwykli mówić, że trzymam w niej cegły. Kiedyś miałam okazję podróżować z introwertykiem. Byłam w szoku, ponieważ ja nie miałam pojęcia, kiedy będziemy na miejscu. On za to znał godziny przyjazdu na każdą ze stacji na trasie.



Z kimś zawsze raźniej
To ostateczność. Ekstrawertyk/Ekstrawertyczka zdecyduje się na coś takiego, kiedy naprawdę zostanie postawiony(a) pod ścianą albo będzie na emocjonalnym haju. Inną sprawą jest to, że kiedy już się na taką podróż zdecyduje, to przekona się, że to wcale nie jest takie złe rozwiązanie. Taką właśnie opinię wyrobiłam sobie po pobycie w Berlinie. Ale generalnie ekstrawertycy potrzebują towarzystwa. Wciąż jednak najpiękniejsze, najbardziej odlotowe i zwariowane chwile to te spędzone z przyjaciółmi. Bo tak jak introwertycy czerpią energię z wnętrza, tak ekstrawertykom potrzeba innych ludzi. Introwertyk wraca do domu i chce się wyciszyć, mieć święty spokój. Ekstrawertyczka woli się uzewnętrznić, opowiedzieć o tym, co niespotykanego jej się przytrafiło po drodze.

I teraz pewnie zadajecie sobie pytanie, czy duet ekstrawertyczka-introwertyk lub introwertyczka-ekstrawertyk to dobry pomysł na wspólną podróż? Moim zdaniem tak, ponieważ dzięki różnicom świetnie się uzupełniają. Wtedy, kiedy ucieka Wam pociąg, ekstrawertyczka znajdzie rozwiązanie. Wtedy, kiedy ona zgubi się we własnym chaosie, introwertyk ruszy na ratunek dzięki dobrej organizacji. Czy to dobry duet na życie? To już inna para kaloszy, ale mogę stwierdzić, że będąc świadomym tych różnic może się udać. Jeżeli introwertyk wysłucha zbędnej paplaniny ekstrawertyczki, a w zamian za to ekstrawertyczka pozwoli sobie na chwilę milczenia, to sukces macie murowany.


Hai Le, krasnoludek introwertyczny

Stoję na nieco innym niż Arwena stanowisku i odwrotnie niż ona twierdzę, że podział na  Więc skoro teraz już ona opowiedziała Wam jak według niej podróżuje ekstrawertyk, to teraz ja Wam napiszę jak według mnie podróżuje introwertyk.

Podział na introwertyków i ekstrawertyków nie ma tak dużego znaczenia. Gdybyśmy chcieli sprawnie podzielić ludzi na jednych i drugich, to pewnie by nam się to nie udało, bo większość z nas łączy w sobie cechy jednego i drugiego typu. Jednocześnie też jednak sami przyporządkowujemy samych siebie do jednego lub drugiego typu ze względu na to, z którym się identyfikujemy. Dlatego też ja uważam się za introwertyczkę, a Arwena za ekstrawertyczkę.


Najlepiej samotnie
Przede wszystkim samotnie, ja zresztą sięgając wstecz i myśląc o wszystkich najfajniejszych
fot. Artgeek3K, freeimages.com
rzeczach, jakie zrobiłam w życiu, zdaję sobie sprawę, że wszystkich ich dokonałam w pojedynkę! Lubię móc decydować o tym, co i kiedy zrobię, drugi człowiek, (o całej grupie już nie wspominając) zawsze to ogranicza. W dzieciństwie raz dałam się wysłać na zorganizowane kolonie i do dziś uważam koszmarnie, na szczęście rodzice dali się namówić, żeby mnie stamtąd zabrać. Później pojechałam jeszcze na zieloną szkołę, ale tutaj choć równie mocno mi się nie podobało, rodzice już po mnie nie przyjechali. Tak, nawet z perspektywy czasu nie zmieniłam zdania, że to nie były fajne wyjazdy. Teraz w dorosłym życiu za nic, (no ok, może za duże pieniądze) nie dałabym się namówić na żaden zorganizowany wyjazd. Widoczne drzemie we mnie dusza anarchisty.

Natomiast jeśli chodzi o wyjazdy we dwoje, to tylko z drugim introwertykiem, co mówiąc mam na myśli osobę małomówną i równie samodzielną jak ja, tak żebyśmy sobie zbyt wiele nie wchodzili w drogę. Oczywiście uważam, że fajnie jest móc się z kimś powymieniać wrażeniami, ale nieustanne towarzystwo mnie zwyczajnie męczy.

Niestandardowo
Zupełnie nie kuszą mnie oblegane stolice zachodniej Europy, sławne muzea i architektura znana z kasowych filmów. Preferuję kierunek na wschód niż na zachód i do lasu zamiast do stolicy. Pierwszy miesiąc swojej dwumiesięcznej, samotnej podróży po Chinach przesiedziałam w oddalonej od jakiejkolwiek cywilizacji tybetańskiej wiosce, którą zamieszkiwało więcej bydła niż ludzi. Stanowczo nie żałuję tego czasu, a żadne z kolejnych miejsc, które odwiedziłam - i w kolejnym miesiącu, i w ogóle w czasie całego rocznego pobytu w Państwie Środka - mu nie dorównywało.

Na długo
Dla mnie weekendowy wypad gdzieś to po pierwsze nie podróż, po drugie marnowanie weekendu, który wolę spędzić w domu śpiąc do południa i oglądając kreskówki (taki ze mnie hipster <|;^P). Na podróżowanie potrzebuję więcej czasu, by w pełni chłonąć atmosferę miejsca, w którym się znajduję. Lubię spacerować bez celu po małych uliczkach i jeździć publicznym transportem od pętli do pętli, obserwując ludzi, którzy na co dzień mieszkają i żyją w danym miejscu. Lubię pozostawać w jednym miejscu tak długo, aż zaczynam kojarzyć uliczki, aż wiem, która kawiarnia ma najlepsze ciastka i kojarzę, gdzie kupić żyłkę do wędkowania. To oczywiście głupie przykłady, chodzi mi o odnalezienie się w odwiedzanym miejscu.

Nie-bycie turystą
To niejako kontynuacja poprzedniego punktu. Zawsze omijam turystyczne miejsca must-see, udogodnienia dla turystów, knajpy dla turystów i w ogóle wszystko, co dla turystów. Dlaczego?  Ponieważ uważam, że wszystkie te udogodnienia, mające pomóc nam zwiedzać dane miejsce tak naprawdę trzymają nas od niego z daleka, bo pozwalają zobaczyć tylko specjalne, wyizolowane (i najczęściej tłumne) miejsca, które na co dzień omijają jego mieszkańcy. Próba spojrzenia na miejsce z perspektywy właśnie mieszkańca (a nie turysty) zupełnie zmienia odbiór miejsca.

Na spokojnie
Arwena utożsamia introwertyka z pedantem planowania i chodzącym kalendarzem - cóż, nie da się ukryć, że ja taka nie jestem i to ani ciut ciut. Zazwyczaj zabieram raczej zbyt mało niż za dużo rzeczy, wszędzie potrafię się zgubić, co przez lata wypracowało we mnie osobny zmysł do rozróżniania kogo warto, a kogo nie warto pytać o drogę. Dlatego najpierw się gubię, a potem znajduję, zmylenie dróg i kierunków mam zawsze pewniejsze niż w banku. Zawsze też staram się to jak najlepiej wykorzystać, ciesząc się nowo odkrytymi leśnymi uliczkami, parkami i zakamarkami miast.  Wbrew zdaniu Arweny uważam, że właśnie raczej te cechy, zachowywania spokoju niezależnie od sytuacji, zdania się na flow i obywanie się bez planu są bardziej charakterystyczne właśnie dla introwertyków, nie ekstrawertyków. 

W każdym razie  jak pewnie zauważyliście i ja, i Arwena mamy ze sobą co nieco wspólnego.

PYTANIE DO WAS:

A Wy jakimi jesteście typami? Introwertycznymi czy ekstrawertycznymi, jak lubicie podróżować?

Waszym zdaniem jak sprawdzi się w podróży duet introwertyk-ekstrawertyk? 




Polub na Facebooku