środa, 23 marca 2016

Ogór. Motoryzacyjne dziecko hipisowskich czasów

statekmilosci.wix.com

Volkswagen Transporter T2. Rocznik? 1975. Starszy ode mnie o trzynaście lat. Pamięta jeszcze czasy PRL-u. Przebieg? 320 tys. kilometrów. Poprzedni właściciel chciał nim przejechać Afrykę. Obecny, Mariusz Sentkowski, jest równie szalony. Podobnie zresztą jak pasażerowie, których zabiera na wyprawę do Stambułu. Mariusz tak długo majstrował przy Ogórze, by w tym roku można nim było przejechać 15 różnych państw świata. I majstruje dalej, kiedy ze statku schodzi na ląd. 

Bo w Ogórze jest jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Zanim wyruszymy na hipisowską wyprawę XXI wieku, trzeba jeszcze na przykład... złożyć skrzynię biegów. Ale głęboko wierzymy w umiejętności Mariusza. Zresztą, dwójka uczestników wyprawy (to ci szaleńcy z Wrocławia) już zarezerwowała urlopy, a termin wyryli w kamieniu i oprawili w ramce.

Mariusz kupił Ogóra za 2800 złotych. Po zakupie zainwestował w niego kolejne trzy tysiące. W pierwszym sezonie wykupił jedynie ubezpieczenie OC i przegląd, potem wymienił silnik na golfowski, dołożył dodatkową chłodnicę, łożyska kół, poprawił elektrykę. We wnętrzu pojawiła się kuchenka i umywalka. 

statekmilosci.wix.com
Tej zimy udało się przeprowadzić remont zawieszenia, kupić nowe materace i fotele oraz poprawić chłodzenie. Mariusz wymienił amortyzatory, podniósł zawieszenie z przodu i z tyłu, jest też miejsce na mikrofalówkę, a że wszyscy jesteśmy uzależnieni od Internetu, mediów społecznościowych, oglądania głupawych memów i obczajania nowych teledysków na YouTubie, nie mogłoby się obyć bez prądu. Będzie jak w domu, czyli 220 V z przetwornicą. Do tego dwa akumulatory i wtyczki USB. I gołąbki ze słoika.

Obecnie w środku jest sześć miejsc siedzących lub pięć do spania. Nas będzie piątka, ale przedstawimy Wam się trochę później. Ten post należy bowiem do Ogóra.

W tym sezonie (a to już jego trzeci) motoryzacyjną nowością dla Ogórka będzie monowtrysk z volkswagena - pojawi się w miejscu archaicznego i paliwożernego gaźnika. 

Łącznie do przejechania mamy około 7 tys. kilometrów. Ogór przeżył już Pireneje, Alpy i Karpaty, doświadczył Przystanku Woodstock, a w ubiegłym roku, po wyprawie na Zachód (Niemcy, Holandia, Francja, Hiszpania, Włochy, Słowenia, Węgry, Słowacja, Czechy) dojechał do polskiego Wejherowa na złamany śrubokręt i taśmę silver tape. Dlatego wierzymy, że się uda. 

I najważniejsze. Pacyfa. Symbol pokoju, którego tak bardzo teraz na świecie nam potrzeba. Pacyfa jest widoczna na Ogórku, a sam bus zaaranżowany został w hipisowskim klimacie.

 Ogór a Ferrari. Dlaczego wolę Ogóra?

To nie będą zwykłe wakacje. Bo oprócz pasji do motoryzacji i podróżowania stoją za nami pewne idee. Wartości, które w bardzo prosty i wyrazisty sposób ilustruje poniższy mem (stworzony przeze mnie na potrzeby bloga Podróże bez planu). A ponieważ jestem idealistką, która czasem żyje w zupełnie odrealnionym świecie, będę powtarzać to do znudzenia. Żyjemy w świecie, zżeranym przez konsumpcjonizm. W świecie, w którym liczy się grubość portfela. W świecie, w którym kluczyki do luksusowego samochodu, telefon z odgryzionym jabłkiem i apartament z basenem znaczą, że jesteś kimś. W świecie, w którym rezygnuje się z wartości, takich jak miłość, na rzecz wspinania się po szczeblach kariery. W świecie, w którym odrzuca się ludzi po to, żeby zarobić na ferrari lub lambo. 

Czytaj też: Od Ferrari do Ogóra, czyli dlaczego chcę wejść na pokład Statku Miłości?


Kiedyś też uczestniczyłam w tym pędzie. I takie samochody jak ta berlinetta na górze poniższego obrazka robiły na mnie wrażenie. Był pazur, była szybkość i adrenalina. Tyle że to tylko blacha. Zrozumiałam to w ubiegłym roku, po krótkim wyjeździe do Berlina i swoim pierwszym w życiu Woodstocku. Dlaczego tylko blacha? Bo pójdzie na złom, jeśli za mocno przyciśniesz pedał gazu, przecież przy dużej prędkości o zderzenie nietrudno. A Ogór? Trochę pozipie, ale wyciągnie maksymalnie 90 km/h. I kiedy coś się w nim zepsuje, to z mocą tkwiącą w relacjach międzyludzkich zdołamy to naprawić. Bo Ogór to nie tylko blacha. To przede wszystkim ludzie i woodstockowy klimat. Trochę tak jak w związkach: te budowane w pośpiechu, te najbardziej intensywne szybko się spalają. Te oparte na szacunku i przyjaźni oraz te, w których żyje się chwilą obecną, podobno mogą trwać wiecznie.

Na pokład Statku Miłości wchodzimy 20 lipca 2016 roku. Peace, love, music.

Jeżeli chcecie na bieżąco śledzić naszą wyprawę, zapraszamy do polubienia naszych fanpejdży: Podróże bez planu oraz Statek Miłości - Bus w podróży



Ogór 2016. Planowana trasa [aktualizacja]

Wejherowo (Polska)
Łódź (Polska)
Lwów (Ukraina)
Kijów (Ukraina)
Odessa (Ukraina)
Bran (Rumunia)

Bukareszt (Rumunia)
Warna (Bułgaria)
Stambuł (Turcja)
Saloniki (Grecja)
Skopje (Macedonia)
Prisztina (Kosowo)
Tirana (Albania)
Dubrownik (Chorwacja)
Sarajewo (Bośnia i Hercegowina)
Belgrad (Serbia)
Budapeszt (Węgry)

Powrót przez Czechy i Słowację
Wrocław (Polska)
Wejherowo (Polska)


środa, 16 marca 2016

Od Ferrari do Ogóra, czyli dlaczego chcę wejść na pokład Statku Miłości?


On zmienił mnie, mój *****, *****, to zaczęło się wiosną rok wstecz - mogłabym zanucić za Anią Dąbrowską. Rok wstecz odróżniałam Ferrari Enzo od Berlinetty czy LaFerrari. Nie, nigdy nie byłam blacharą. On (*****) nie miał zresztą nawet prawa jazdy, a luksusowe włoskie samochody były jak American dream - nieosiągalne: ani dla niego, ani dla mnie (choć wyjątkowo często pojawiały się wtedy na wrocławskich ulicach). Nie w tym rzecz. Gdyby nie miniony rok, pewnie nie odkryłabym siebie. Nie jestem pewna, czy wiem już, czego w życiu prywatnym chcę. Wiem na pewno, czego nie chcę. Gdyby nie tamten rok,  nigdy nie porwałabym się na wyprawę Ogórem. Dziś z pełną świadomością piszę, że nie boję się już niczego. Na przekór George'owi R.R. Martinowi mogę jedynie rzec: Noc nie jest już ciemna ani pełna strachów. Prawie.

Pewnie zauważyliście, że w ostatnich wpisach było sporo o miłości. Nie bez powodu. Przed nami wyprawa Ogórem, który zwany jest też... Statkiem Miłości. Ogórek to motoryzacyjne dziecko roku 1975. Osiągalna prędkość? Gdzieś koło 80 km/h. Daleko mu do Ferrari, które rozpędza się do 200 w ciągu 4 sekund.



Co się zmieniło? Dlaczego dziewczyna, która lubi prędkość i adrenalinę, nagle fascynację superszybkimi autami zamienia na zamiłowanie do Mustangów i zipiącego Ogórka? Wróciła moda na styl retro? Nie, ale wiem, że winna Wam jestem wyjaśnienie.

Niecały rok temu miałam poczucie, że rozpadł się mój świat. Czułam się trochę jak w "Incepcji", gdzie sny i marzenia pogrążały się w ruinie, a jedynym sposobem na wybudzenie się z koszmaru było rzucenie się na głęboką wodę. Wszystko waliło się jak klocki domina. Nigdy nie grzeszyłam racjonalnością, więc jedyne, co mogłam wtedy zrobić, to skoczyć na głęboką wodę: najpierw pojechałam do Berlina (zobacz też: Berlin. To miasto żyje sztuką), pierwszy raz korzystając z couchsurfingu, do którego wcześniej podchodziłam z dużym dystansem, potem pierwszy raz poznałam, czym naprawdę jest Woodstock. Berlińska ekipa mi się wykruszyła, na Wooda też ostatecznie wybrałam się bez towarzystwa. To można było znaleźć już na miejscu, w Kostrzynie.



To nie było tak, że wcześniej gardziłam spontanicznymi wypadami. Ale kiedy ja wychodziłam z inicjatywą autostopowego wyjazdu, byłam gaszona słowami: "Wy Polacy jesteście tacy spontaniczni, ale autostop? To przecież nie jest bezpieczne". W głębi duszy miałam ochotę zaszaleć, wyrwać się ze schematów, planów, a nawet chciałam choć raz nie zdążyć na ten cholerny pociąg. Jednak każde oderwanie od planu dla niego równało się panice, każde zgranie z planem dla mnie było tożsame z brakiem odrobiny szaleństwa i spontaniczności. Mimo wszystko naiwnie wierzyłam, że te różnice da się pogodzić, przecież bohaterom "Jurassic World" się udało - mało tego, tam jeszcze trzeba było uciekać przed tyranozaurem! A wcześniej przed jakimś innym dinozaurem, i to w szpilkach i garsonce! Jogging w szpilkach i bez dinozaurów jest godny pozazdroszczenia. Dlaczego w życiu może być dużo brutalniej niż w Jurajskim Parku? Odpowiedzi na to pytanie nie poznam już pewnie nigdy.

Kiedy jednak wreszcie zaczęłam sklejać wszystko w całość, natrafiłam na informację o wyprawie Ogórem. Nie pamiętam, co mnie zafascynowało bardziej: nazwa Statek Miłości czy fakt, że piętnaście różnych państw mamy pokonać busem z lat 70.? Nie zadawajcie mi tego pytania, bo to tak jakby pytać: co było pierwsze - jajko czy kura? Wysłałam maila do Zuzy i Mariusza z bloga Statek Miłości, chociaż szczerze mówiąc, nie liczyłam wtedy wcale na jakikolwiek odzew. Blog Podróże bez planu miał wówczas bez mała może trzy miesiące, a ja traktowałam go bardziej jako formę autoterapii, oderwania się od rzeczywistości, wrzucenia na luz i szansę na to, by o pewnych rzeczach po prostu zapomnieć. O tym, że mam 27 lat; o tym, że jestem Polką i że jednak ma to jakiekolwiek znaczenie; o tym, że w stosunku do innych ludzi jestem za dobra, a potem zawsze kończy się to twardym lądowaniem. Przeszłam długą drogę od chęci przemiany w zołzę do samoakceptacji. Z zołzy został tylko mocny makijaż, z samoakceptacji dużo więcej: świadomość, że warto uparcie dążyć do celu, spełniać marzenia i robić to, co jest zgodne z własnymi przekonaniami. Wiedza, że nie wolno za żadne skarby porzucać własnej pasji na życzenie innych osób oraz pewność, że szczęście można odnaleźć tylko i wyłącznie w sobie. Nie w pieniądzach ani nie w partnerze.



Kiedy opowiadam znajomym o planach wyprawy Ogórem, często słyszę, że jestem odważna. Niektórzy zastanawiają się, jak można wytrzymać tyle czasu bez klimy w aucie. Szczerze? Mnie wystarczy Bob Marley na głośnikach. Mam świadomość, że to będzie niesamowita przygoda, w czasie której wiele może się zdarzyć. Zdaję sobie sprawę z ryzyka, ale jeżeli chcesz przeżyć niezwykłą podróż, ryzyko jest wpisane jak kolejna pieczątka w paszporcie. I to samo dotyczy miłości: najsilniejsze uczucie wymaga podjęcia ogromnego ryzyka. Bez tego - ani rusz.



Nie boję się wyprawy Ogórem. Ani tego, co może zdarzyć się po drodze. Boję się jedynie tego, że kiedyś znów komuś zaufam. A potem okaże się, że tylko ja potrafię ryzykować i że znów będę sama skakać na głęboką wodę. A przecież umieranie z miłości jest gorsze niż śmierć przez powieszenie, bo w tym pierwszym przypadku trzeba dalej żyć.

Na naszej trasie są dwa miejsca, które mogą okazać się dla mnie emocjonalnie trudne - to zamek Bran (Rumunia) i Węgry, z naciskiem na Węgry. I właśnie dlatego tak bardzo chcę tam dotrzeć.

Mama nauczyła mnie, że sposobem na pokonanie uprzedzeń i strachu jest wyjście im naprzeciw. Mamo, właśnie to robię. Kiedyś uciekałam przed swoimi słabościami. Dzisiaj się z nimi mierzę, patrząc im prosto w oczy.

Czytaj też: Witaj, nieznajomy. Czyli o tym, jak pozbyć się strachu


Statek Miłości. Ogór 2016. Planowana trasa


Lwów - Ukraina
Kijów - Ukraina
Odessa - Ukraina
Kiszyniów - Mołdawia
Zamek Bran (Draculi ) - Rumunia
Bukareszt - Rumunia
Sofia - Bułgaria
Stambuł - Turcja
Saloniki - Grecja
Tirana - Albania
Skopje - Macedonia
Peja - Kosowo
Podgornica - Czarnogóra
Sarajewo - Bośnia i Harcegowina
Zadar - Chorwacja
Zagrzeb - Chorwacja
Belgrad - Serbia
Węgry
Słowacja






Polub na Facebooku