czwartek, 15 września 2016

Ukraina. Kijów. Domówka zamiast imprezy nad Dnieprem


Wyobraź sobie, że widzisz faceta, który wygląda co najmniej jak Ragnar z "Vikings". W swojej wyobraźni już planujesz swój ślub. Tak, suknia będzie długa i powłóczysta, za Tobą rząd druhen. Kwiatki, cud miód, maliny. Podróż poślubna na Karaibach. I wtedy właśnie okazuje się, że Ragnar jest już w najlepszym wypadku zajęty, w najgorszym - okazał się tchórzem i facetem bez jaj (tak, jeśli chodzi o serial "Vikings", to przyznaję: nie lubię Ragnara, wolę Rollo). Twój plan runął w gruzach, los podsuwa Ci coś zupełnie innego. I zwykle to "inne" jest najlepszą rzeczą, jaka mogła Ci się przytrafić. Niekoniecznie i nie zawsze chodzi o miłość. To "inne" właśnie dało się odczuć w Kijowie. 

Zacznijmy od tego, że Kijów to duże miasto, w którym mieszka prawie 3 mln osób. W źródłach historycznych znane jest ono pod takimi nazwami, jak Kuar (VI-VII wiek), Kaenuogardia (według sag normańskich) czy Kildare (tu z kolei według źródeł arabskich, datowanych na przełom IX i XX wieku). Dzisiaj najbardziej uniwersalną nazwą wydają się być Kiev lub Kyiv. Ta pierwsza to także nazwa aparatów fotograficznych. Kijów to stolica Ukrainy, a ja dodałabym, że również stolica pole dance. To właśnie w Kijowie ma swoje studio Anastasia Sokolova, znana z ukraińskiego "Mam Talent", a dziś podziwiana na całym świecie. Sokolova była jedną z tych, którzy przyczyniając się do promocji tego sportu, udowodnili, że pole dance to akrobatyka, a nie kluby go go. Jeśli jednak mi nie wierzycie, możecie obejrzeć poniższe wideo (dla niecierpliwych od 1:08): 





Nie bez powodu wspominam o pole dance. Ale po kolei.

Przyjechaliśmy do Kijowa i zaparkowaliśmy ogórkiem tuż przy ulicy, na której swoje sklepy miały takie marki, jak Gucci czy Louis Vitton. Nie muszę dodawać, że pasowaliśmy tam jak kwiatek do kożucha. Ale "ochroniarze" byli mili i obiecali, że zerkną przyjaznym okiem na samochód (zresztą kto by chciał kraść starego Volkswagena T2 z ulicy, na której jest Gucci?). Ze spokojnym sercem mogliśmy zobaczyć plac Niepodległości w Kijowie.


 Wolność: kocham i rozumiem. Wolności oddać nie umiem! 

Podczas protestów na Majdanie mogło zginąć co najmniej kilkadziesiąt osób. Na placu do dziś można zobaczyć fotografie ofiar. Wśród tych, którzy zginęli, było wielu młodych ludzi, mających przed sobą całe życie. Zginęli w obronie wolności. Bo kiedy wolność i podstawowe prawa są zagrożone, ludzie nie boją się wyjść na ulice. To samo zresztą - dygresja - udowodniły dziesiątki tysięcy kobiet w Polsce, które uczestniczyły 3 października w Czarnym Proteście, walcząc o wolność wyboru. To, że teraz próbuje się wypaczać ideę, która w tamtym dniu towarzyszyła Polkom, to już zupełnie odrębna historia.

Nie zatrzymujmy się jednak na dłużej na naszym polskim podwórku, wróćmy do Kijowa. Zatrzymałam się na placu Niepodległości przed wspomnianymi już fotografiami i coś mnie tknęło - każdy z tych ludzi miał jakąś swoją historię, bliskich i problemy. A my widzimy tylko fotografie.


 
I wielu mija je prawie obojętnie, w pośpiechu do pracy lub w miłosnym amoku. Na tym samym placu widzieliśmy przecież zakochane pary, nie widzące świata poza sobą. W 2014 roku doszło do tragedii, po której pozostały te zdjęcia. A dziś, jak gdyby nigdy nic, na Ukrainie życie toczy się dalej. I nie ma w tym absolutnie nic złego.

Przy okazji: zastanawialiście się kiedyś, jak trudno odciąć się od przeszłości? Powiem Wam: cholernie trudno. Ludzie mają to do siebie, że się przywiązują: do rzeczy, miejsc, ulubionych ciuchów, samochodów, innych ludzi. A potem próbują iść naprzód, ciągle patrząc w tył. I dziwią się, że się nie udaje.



Czas na ukraińską kuchnię!

Na plac Niepodległości dotarliśmy głodni. A jak Polak głodny, to zły. W moim wykonaniu powinno się dodać jeszcze: jak niewyspany, to wkurzony. Nie chcąc się pozabijać zaraz na początku podróży, trzeba było znaleźć jakąś knajpę. W takiej podróży jak nasza szukasz jakiejkolwiek: byle było jedzenie i WiFi. A my trafiliśmy na krymską restaurację w Kijowie - dość oryginalną, bo przed rozpoczęciem uczty, trzeba było zdjąć buty. Za to Kijów był jedynym miejscem na Ukrainie, gdzie mieliśmy okazję skosztować prawdziwych ukraińskich zup, m.in. solyanki i barszczu. W Odessie poprzestaliśmy już tylko na kebabie.

Uwielbiam doświadczać i próbować regionalnej kuchni, dlatego i tym razem nie może zabraknąć opisu zup. O barszczu może nie będę się rozpisywać, bo przecież każdy Polak wie, czym jest barszcz ukraiński i pierogi ruskie, które tak naprawdę nie są ruskie. Za to solyanka to coś, czego naprawdę na Ukrainie warto spróbować. To taka gęsta zupa ugotowana na rybnym rosole z dodatkiem ziół (przepisy z łatwością znajdziecie w Internecie). Może kiedyś stworzę na swoim blogu dział z przepisami na potrawy różnych kuchni świata, ale odkąd przypadkowo posypałam cukrem pudrem rybę, to - przynajmniej na razie - gotuję rzadziej. Choć moi przyjaciele wciąż uważają, że robię to dobrze.

Dlaczego domówki są lepsze niż dyskoteki?

Kiedy już w krymskiej atmosferze spróbowaliśmy solyanki i barszczu, to dalej, zgodnie z planem, udaliśmy się nad Dniepr. Było już ciemno, a kiedy panują egipskie ciemności i nic kompletnie nie widać, to wszystko wokół jest piękniejsze i przez moment przeszło mi nawet przez myśl, że most Parkowy, którym się przechadzaliśmy, przypomina most Karola w Pradze. O tym, że go nie przypomina, przekonałam się dopiero kilkanaście godzin później, w dziennym świetle.



Most Parkowy to taki most, który prowadzi na wyspę Truchanów, gdzie toczy się nocne życie tego miasta - czytaj: są kebaby i dyskoteki. No i można było wreszcie rozkręcić kijową imprezę, jak to mieliśmy w planie. Ale plan na szczęście upadł, bo trzeba było wrócić się po samochód, a kiedy już dotarliśmy z powrotem do dzielnicy z Guccim, to za wycieraczką znaleźliśmy taki oto list:



Zamiast rozkręcać kijową imprezę w rytmach disco polo (bo wiadomo, że jak polska impreza, to tylko przy czymś na maksa żenującym) w samym centrum nocnego życia Kijowa poszliśmy więc do domu Marty i Cezara. Byli prawdopodobnie pierwszymi, którzy podczas podróży Statkiem Miłości okazali nam tyle życzliwości. Tyle polskiej gościnności za wschodnią granicą!

Zanurzyć nogi w Dnieprze


Kijów jest tak położony, że znajduje się na obu brzegach Dniepru - rzeki, którą zachwycał się w starożytności Herodot. Rzeki, która przepływa przez trzy państwa: Rosję, Białoruś i właśnie Ukrainę. W końcu rzeki, o której pisał nawet Henryk Sienkiewicz.

Grzechem byłoby więc nie zanurzyć stóp w Dnieprze. A niespodzianki czekały nas już na brzegu, bo tam, na dalekiej i ponoć "niecywilizowanej" Ukrainie reklamuje się jedna z firm produkujących chipsy. Dlatego na samym brzegu, tuż przy Dnieprze, można było wykonywać takie akrobacje jak na treningu pole dance (zobaczcie zdjęcie obok).


Pole dance wielu osobom wciąż kojarzy się źle - niestety zwykle wynika to z niewiedzy lub posiadania klapek na oczach (myślenia typu "ja mam rację i nikt inny nie będzie mi mówił, że jest inaczej"). Bo jeśli dziewczyna trenuje pole dance, to pewnie zmienia facetów jak rękawiczki albo tańczy w klubach go go. Nie będę nikogo przekonywać na siłę, że zupełnie nie o to chodzi. Warto jednak podkreślać, że jest to sport jak każdy inny. Dyscyplina, która już na dobre zawitała do klubów fitness. Dla kogoś, kto na liście swoich wad może zapisać "brak cierpliwości" idealna, by pracować nad sobą i swoim charakterem. Dla najwytrwalszych pole dance to dopiero początek. Z czasem chcesz pokonywać kolejne bariery i tam rozpoczyna się Twoja przygoda z aerial dance (taniec w powietrzu). Raz pole, raz szarfy, raz koła.

Kiedy już uskuteczniłam akrobatykę na okularach będących reklamą chipsów, okazało się, że nad Dnieprem jest jeszcze jedna ekstremalna atrakcja - tyrolka. Dniepr można pokonać nie wpław, a w powietrzu, będąc przyczepionym do liny (zobaczcie filmik poniżej)  - ponoć jedzie się (leci się?) z prędkością 60 km/h. I właśnie z powodu tego "ponoć" do Kijowa muszę jeszcze wrócić. Mieliśmy przed sobą jeszcze Odessę i trzeba było przyoszczędzić, koszt takiego przejazdu to 150 hrywien (ja na cały pobyt na Ukrainie wzięłam ze sobą tylko 600 - jak się okazało jednak za mało, ale cóż, teraz mam motywację, żeby do Kijowa wrócić). Tak, choćby tylko po to, żeby przejechać się tyrolką...

Ukraina. Lwów. Stare łady i włoska pizza




Przez wiele lat broniłam się rękami i nogami przed podróżowaniem na wschód. Bo Zachód był lepszy, bogatszy, bardziej znany, prestiżowy. Bo jeśli kiedyś obserwowałeś sąsiadkę, której regularnie nie starczało do końca miesiąca, to przynajmniej przez jakiś czas wydawało ci się, że czterogwiazdkowy hotel jest lepszy niż podróż na stopa. Głupie i żałosne, ale prawdziwe. Nawet ludzie, którzy chodzą na castingi do seriali paradokumentalnych, idą tam po to, żeby pojechać na Gran Canaria. Gran Canaria, Fuertaventura, Calabria - ładnie brzmi, prawda? Prawda. Nazwy Lviv i Kiev na nikim prawie nie robią wrażenia. A szkoda. Czas to zmienić. 

Na Ukrainie byliśmy zaledwie jakieś trzy dni. To oczywiście za krótko, by móc poznać kulturę, spróbować tamtejszych potraw i złapać tego słowiańskiego bakcyla - takiego żywcem wziętego z teledysku do piosenki "My Slowianie". Natomiast cóż, jeżeli masz przed sobą prawie 7 tysięcy kilometrów, a po drodze 16 różnych państw, to próbujesz chociaż uchwycić odrobinę tego miejsca. Liznąć tego, co najciekawsze, by zorientować się, gdzie chcesz jeszcze wrócić.




Niestety, najkrócej byliśmy chyba właśnie we Lwowie - miasteczko jakże polskie, żydowskie, niemieckie i ukraińskie zarazem. Miasteczko - ba, to największe miasto zachodniej Ukrainy, chociaż idąc jego ulicami późną nocą, kiedy wszystkie knajpy z tradycyjną ukraińską kuchnią są już pozamykane, zupełnie się tego nie odczuwa. Wspominam w tym miejscu o tej tradycyjnej kuchni, ponieważ zachęcona przez kolegów, którzy regularnie odwiedzają Ukrainę, chciałam koniecznie od razu spróbować czegoś typowo słowiańskiego. We Lwowie się to nie udało - ostatecznie wylądowaliśmy we włoskiej pizzerii Da Vinci, która na Trip Advisorze zyskała sobie 3,5 gwiazdki. Pizzeria znajduje się w pobliżu budynku opery i - co w naszym przypadku okazało się bardzo ważne - była czynna przez 24 godziny. I tak, powinnam właściwie rozpisać się w tym miejscu o tym, jak cudna jest ta opera, ale to nie była objazdowa wycieczka z przewodnikiem. Po nieprzespanej nocy w Łodzi, skąd rozpoczęliśmy naszą wspólną podróż, marzyłam tylko o tym, żeby coś zjeść i móc położyć się wreszcie spać. Dlatego szczerze muszę się Wam przyznać, że bardziej niż budynek opery zapamiętałam tamtą pizzerię. Ach, no i stare łady, które widoczne były na każdej lwowskiej ulicy.

Ciekawostką jest to, że jeżeli jedziesz w podróż z fanami motoryzacji, to w każdym mieście bardziej niż na napisy w obcym języku zwracasz uwagę na samochody - i to takie, których się w Polsce nie spotyka. Na Ukrainie standardem były właśnie łady - pojazdy, których produkcja ruszyła w 1970 roku, a więc czterdzieści sześć lat temu. Ogór świetnie wpasowywał się w lwowski klimat, bo był zaledwie pięć lat młodszy (rok produkcji Volkswagena T2, którym miałam okazję podróżować razem z Margielem, Mariem, Zuzą i Jabolem to 1975).

Zobacz też: Ogór. Motoryzacyjne dziecko hipisowskich czasów

I tak, za krótko byliśmy we Lwowie, bym mogła napisać coś więcej o samym mieście. Bardziej niż lwowską starówkę zapamiętałam smak włoskiej pizzy, pierwsze śniadanie na trawie przy Ogórze, mocną kawę, która postawiła mnie na nogi i lwa przy wyjeździe z jednej z ukraińskich stacji benzynowych. Tamten lew przypominał mi trochę dom, bo łatwo go skojarzyć z Pomnikiem Walki i Zwycięstwa we Wrocławiu. Widząc go, momentalnie wpadłam na pomysł, byśmy zrobili sobie przy nim wspólne zdjęcie. Tak, jestem specjalistką od wdrapywania się tam, gdzie nie wolno i robienia sobie zaskakująco dziwnych zdjęć. Na jednej z wystaw dizajnu koniecznie chciałam zrobić sobie zdjęcie w czymś, co w założeniu projektanta miało być chyba krzesłem, ale mi przypominało tunel, do którego można włożyć głowę.

Początki podróży zawsze są łatwe, bo - tak jak w pierwszej fazie związku - pojawia się wiele emocji i czujesz, że odkrywasz coś nowego. Śniadanie i kawa nie jest zwykłym śniadaniem. Jest posiłkiem, który spożywany na łonie natury, daje ci olbrzymie poczucie wolności. Nagle zdajesz sobie sprawę, jak niewiele potrzeba do chwili szczęścia. Z czasem, kiedy musisz zmierzyć się ze zmęczeniem i z samym sobą, a przede wszystkim ze swoimi ograniczeniami, które dobrze znasz i rozumiesz tylko Ty, zaczyna być trochę trudniej. Zachwyt staje się rutyną, by po powrocie zapisać się jako miłe wspomnienie i fotografia w ramce powieszonej na ścianie w Twoim trzydziestokilkumetrowym apartamencie.

Peace, love, music! 



Statek Miłości 2016. Nasza trasa


Wejherowo (Polska)
Łódź (Polska)
Lwów (Ukraina)
Kijów (Ukraina)
Odessa (Ukraina)

Naddniestrze
Kiszyniów (Mołdawia)
Bran (Rumunia)

Bukareszt (Rumunia)
Warna (Bułgaria)
Stambuł (Turcja)
Saloniki (Grecja)
Skopje (Macedonia)
Prisztina (Kosowo)
Shengjin (Albania)

Kotor (Czarnogóra)
Dubrownik (Chorwacja)
Wodospady Kravica, Mostar (Bośnia i Hercegowina)
Belgrad (Serbia)
Budapeszt (Węgry)

Powrót przez Słowację
Wrocław (Polska)

Tczew (Polska)
Wejherowo (Polska)




Polub na Facebooku