wtorek, 15 sierpnia 2017

Powoodstockowe refleksje, czyli dlaczego wybrałam rock'n'roll?



Miał być tylko jeden wpis na temat Woodstocku, ale coś się we mnie buntuje, chyba właśnie odzywa się dusza punkowca i milknie rastafara. A nocą przelewanie myśli na papier idzie o wiele sprawniej. Może właśnie teraz, kiedy "zaraz będzie ciemno", uda mi się najtrafniej przekazać Wam, czym jest dla mnie ten festiwal i dlaczego wybrałam rock'n'roll.

Rok temu opublikowany został tekst, w którym napisałam, że Przystanek Woodstock zmienia ludzi. To było wspomnienie Przystanku Woodstock 2015 (cały tekst możecie przeczytać tutaj). Zmienia ludzi? Brzmi to może mało wiarygodnie, a w druku dla kogoś, kto nigdy na Woodstocku nie był, wygląda surrealistycznie jak pokręcone zegary Salvadora Dalego, ale w moim przypadku tak właśnie się stało. Zresztą, pisałam o tym nawet na łamach tego bloga. I piszę raz jeszcze, bo może w ten sposób uda mi się przybliżyć szczególny klimat tego festiwalu i opowiedzieć, jak wiele pozytywnych przemian zapoczątkował w moim życiu Woodstock.

Po moim pierwszym Przystanku Woodstock i po podróży Statkiem Miłości sporo się zmieniło, począwszy od fryzury (sidecut), a skończywszy na zmianach w sposobie myślenia. Kilka osób zaczęło zadawać mi pytania: "Dlaczego już nie jesteś taka, jak byłaś" albo stawiać zarzuty: "Przecież Ty nigdy nie słuchałaś punk rocka", "nigdy nie chciałaś mieć tatuażu". To oczywiście prawda, kiedyś słuchałam Jeden Osiem L, Trzeciego Wymiaru, a kiedy chodziłam do gimnazjum, trzymałam w szufladzie zdjęcie Michała Wiśniewskiego, prawdopodobnie wzięte z jakiegoś Bravo Girl. Aczkolwiek już wtedy podobały mi się jego tatuaże. Pomińmy jednak fakt, że z wiekiem gust muzyczny się zmienia i wyrastamy z muzyki, która z czasem już tylko bawi i przywołuje wspomnienia typu "gimby znajo". Kiedyś słuchałam hip hopu, potem pojawiło się reggae, następnie rock, aż skończyłam na mocniejszych brzmieniach. Jest jeszcze jeden bardzo ważny aspekt, który jakby nie wszyscy zdają się dostrzegać, może nie wszyscy to przeżyli, może niektórym po prostu brakuje empatii: czasem na swojej drodze spotykamy ludzi, którzy wchodzą do naszego życia nieproszeni i zostawiają w nim bałagan i chaos. Ma się wtedy wrażenie, że przez Twoje życie przechodzi jakaś trąba powietrzna i jedyne, co jest w stanie ją powstrzymać, to dystans, najlepiej jakaś szalona podróż, byle jak najdalej stąd. To, co powstaje po przejściu tej trąby powietrznej, nie da się tak ot posprzątać. Zostają jakieś blizny i nic już nigdy nie będzie takie samo. To jest tzw. punkt zwrotny w życiu. I te punkty zwrotne przeważnie nie są zależne od Ciebie. Napiszę inaczej: to jest coś, na co nie masz wpływu. O wiele łatwiej jest siedzieć za kierownicą, włączyć kierunkowskaz i zdecydować, że właśnie skręcasz w lewo. Ale jeżeli jesteś pasażerem i chcesz jechać dalej prosto, a kierowca decyduje się skręcić w lewo, to albo musisz wysiąść z auta i łapać stopa, albo zostajesz z tego auta wyrzucony. Zdecydowanie lepiej jest wysiąść samemu.

Półtora roku temu byłam uczestnikiem filozoficznej rozmowy na temat takich punktów zwrotnych i niespodziewanych zakrętów. Doskonale pamiętam tę rozmowę, bo odbywała się w pokoju, w którym wszystkie ściany były białe, a ja nienawidzę białych ścian (w swoim mieszkaniu biały mam tylko sufit). Podczas tej rozmowy zastanawiałam się, dlaczego tak jest, że ludzie nie doceniają szczerości, dlaczego tak jest, że autentyczność prowadzi na zakręty i że być może lepiej jest grać rolę "tego złego", bo "złe pierwiastki" są dla innych ludzi atrakcyjniejsze, a dobre, szczere nastawienie po prostu już dawno wyszło z mody. Wiecie, co usłyszałam w odpowiedzi? "Najlepiej jest być sobą".

Dlatego, kiedy pojawiały się pierwsze zarzuty, że udaję punkrockową dziewczynę, którą wcześniej nie byłam, to przyznam Wam się szczerze - cholernie mnie to bolało, bo nigdy niczego nie udaję. Ci, którzy śledzą tego bloga od początku, znają genezę jego powstania, wiedzą zapewne, że pojawiały się tutaj czasem emocjonalne wpisy, opowieści o podróżach z biletem w jedną stronę albo bez zaplanowanego wcześniej noclegu. Ta spontaniczność nie była udawana. To było coś, czego potrzebowałam, tak jak potrzebowałam tego bloga, bo pisanie to dla mnie tlen. Był nawet moment, kiedy chciałam tego bloga zamknąć, ale Podróże bez planu odegrały zbyt dużą rolę, by tak po prostu kliknąć: "Usuń".

Po jakimś czasie nagle okazało się, że wystarczy zmienić fryzurę i chcieć rzucić studia, a niektórzy się od Ciebie odwrócą. Bo jeżeli zmieniasz sposób myślenia, to wydajesz się mniej ambitny. Jesteś kimś innym niż kilka lat temu. Jako socjolog mogłabym także dodać, że nadal fascynuje mnie, jak to możliwe, że ludzie tak łatwo wydają oceny na temat innych ludzi, nie próbując nawet poznać kontekstu, okoliczności, sytuacji. Tak samo: najwięcej negatywu na temat Woodstocku (opinii typu "punk rock śmierdzi, tylko nie Woodstock, Sodoma i Gomora") sieją ci, którzy nigdy na nim nie byli! Nie mogę, nie jestem w stanie tego zrozumieć. Szokuje mnie to, bo jeżeli nigdy nie byłam na Castle Party, to nie wypowiadam się na temat tego, jak jest na Castle Party. Mogę co najwyżej stwierdzić, że znajomi tę imprezę polecają. Oni byli.

Mam też to szczęście w życiu, że potrafiłam zrobić coś, by wyjść ze swojej strefy komfortu. Po prostu w odpowiednim momencie usłyszałam: "rób dokładnie to, czego się boisz". I przyznam Wam, że to genialny sposób na walkę ze swoimi lękami. Dzięki temu, że wyszłam z tej tzw. "comfort zone" (nie lubię tego określenia, ale niech będzie), miałam okazję dowiedzieć się, jak wygląda inne życie, jak spogląda się na świat z zupełnie innej perspektywy. I tak poznałam dwa różne bieguny: z jednej strony była fascynacja ferrari i bajka, jaką fundują luksusowe apartamenty, a z drugiej bus z lat 70. i spanie w  namiocie lub hamaku pod gołym niebem, z możliwością patrzenia w gwiazdy. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że w luksusowym apartamencie można poczuć się jak księżniczka w złotej klatce. A w tym przemoczonym namiocie czy w hamaku jest się panią swoich snów (no i wyszło, że cytuję Ich Troje ;) ), jesteś tam po prostu księżniczką, ale nie w klatce. Po prostu robisz to, na co masz ochotę, upajając się chwilą. To właśnie nazywam wolnością. I tej wolności po raz pierwszy doświadczyłam na Woodstocku.

W dalszym ciągu zdarza mi się mieć tę okropną przypadłość, że przejmuję się opiniami osób, na których mi zależy bądź kiedykolwiek zależało, ale nie staram się być "lepszą" lub "gorszą", żeby dostosować się do grupy. Mogę być jak zagubiony puzzel ze swoją rock'n'rollową kurtką z napisem "Bad choices make good stories", mogę nawet nigdzie nie pasować, ale na Przystanku Woodstock tego nie odczuję. Bo na Woodstocku - jak powiedział jeden z festiwalowiczów - "możesz chodzić w stroju ślimaka i czuć się normalny". Możesz tu być pandą, ślimakiem, jeżem, elfem, bananem czy Jackiem Sparrowem - kimkolwiek. Nie ma to znaczenia. Nie ma znaczenia, czy rzuciłeś studia, ile masz lat i jak się nosisz. Na Przystanku Woodstock każdy może być sobą. I to jest naprawdę absolutnie piękne.

PS. Dzięki wszystkim, od których od czasu mojego pierwszego Przystanku Woodstock usłyszałam "Bądź sobą" zamiast "dlaczego się zmieniłaś?". Dzięki, że jesteście.

PS 2. Minęło dwa lata od pierwszego w moim życiu Woodstocku, wkrótce minie także dwa lata od moich 27. urodzin. 27 to fatalna liczba - wisi nad nią jakieś fatum, które łączy Janis Joplin, Kurta Cobaina czy Amy Winehouse. I chociaż przede mną ostatnie urodziny z "dwójką" z przodu, to serio - cieszę się, że 27. i ten "punkt zwrotny" mam już za sobą. Po tamtym pierwszym Woodstocku przeżyłam wiele niesamowitych chwil i wierzę, że ta sama pozytywna energia wraca z każdą edycją Przystanku Woodstock. Dlatego już teraz jestem wdzięczna za to, co dopiero przede mną.



Czas, nie leczy ran. 
To my w swych czynach uzdrawiamy 
Nasze chore dusze, 
Dzieci naszych lęków. 

zespół Lemon

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polub na Facebooku