środa, 20 czerwca 2018

10 zasad, których nauczyło mnie życie na Ścieżce i co zmieniło się od powrotu z Suchego Lasu


Lajf is brutal end ful of zasadzkas and samtajms kopas w dupas - tak ponoć mówią, a ludzie, którzy się uśmiechają do innych, najczęściej są smutni w środku i... wiecznie szukają szczęścia. Ja szukam już tylko drogowskazów.  

Szukałam szczęścia na Przystanku Woodstock i na plaży w Albanii. Dzisiaj już nie szukam szczęścia, lecz... drogowskazów. Chociaż wciąż się gubię na rozwidleniach dróg i przypuszczam, że już nigdy nie stłumię w sobie duszy buntownika. Dlatego, że odkryłam, czym jest Wolność. Jestem outsiderem i buntowniczką. Niektórzy twierdzą, że z innej planety. Może, bo bardzo lubię patrzeć w gwiazdy.

Buntownikiem jest ten, kto nie przeciwstawia się społeczeństwu, kto rozumie całą jego grę i po prostu wychodzi z niej. Ono staje się mu obojętne. Nie jest przeciw niemu. I to jest piękno buntu: wolność. Rewolucjonista nie jest wolny, bo ciągle z czymś walczy - jak może być wolny ? Ciągle przeciwstawia się czemuś. Jak działając przeciw czemuś, może być wolny ? Wolność oznacza zrozumienie. Trzeba zrozumieć grę i widząc, że z jej powodu dusza nie może się rozwijać, że z jej powodu nie możesz być sobą, po prostu wychodzisz z niej bez szramy na duszy. Przebaczasz, zapominasz i żyjesz, nie trzymając się społeczeństwa ani w imię miłości, ani w imię nienawiści. Dla buntownika społeczeństwo po prostu zniknęło. Może żyć w świecie albo odejść od świata, ale nie należy już do niego; jest outsiderem.



- Osho -


Pierwszy raz sięgnęłam po Osho, zanim wyjechałam w podróż ogórkiem. Znajomi mówili: "nie jedź" albo "po co", a ja buntowałam się, chociaż jeszcze nie do końca wiedziałam, do czego mnie to doprowadzi. Buntowałam się również przeciwko gonitwie za materializmem i konsumpcjonizmem. Przeciwko temu, że dla niektórych ważniejszy jest kawałek blachy z ferrari niż więzi i autentyczność.

Miałam wówczas na koncie 100 złotych oszczędności - jakieś kilka miesięcy przed rozpoczęciem wyprawy. W ciągu tych kilku miesięcy musiałam odłożyć niecałe dwa tysiące na wyjazd. Udało się przejechać 6600 kilometrów i zwiedzić 16 państw. Dzisiaj nie wstydzę się tego napisać, bo już kilka razy w życiu udowodniłam sobie, że niemożliwe nie istnieje.

Od tamtego czasu wiele się wydarzyło. Są takie doświadczenia, które zmieniają nas bezpowrotnie. Są tacy ludzie, którzy pojawiają się w naszym życiu i zostawiają w nim chaos. Ale to właśnie ten chaos pozwala nam trafić na naszą Ścieżkę. Przebudzić się po to, by zacząć żyć naprawdę zamiast schematami praca - szkoła - dom - praca. Większość ludzi żyje schematami. Tym wpisem nie zmieniam świata, każdy musi dojść do tego sam. Ale na łamach tego bloga przedstawiam własny, troinny punkt widzenia.


10 zasad, których nauczyło mnie życie na Ścieżce

1. Zrobiłam dokładnie to, czego się bałam

Od tego zaczęły się moje wyprawy busami. Pojechać do państw, do których rzadko jeździ się turystycznie (patrz: Kosowo), z obcymi ludźmi i w warunkach, które dla wielu z osób żyjących w systemie byłyby nie do przejścia. Jeśli ktoś ci złamał skrzydła, to naucz się latać bez nich. Znajdź sport, którego się boisz, a który pozwala ci na odczuwanie wolności. Jest kilka takich dyscyplin - ja mogłabym tu wymienić akrobatykę czy Parkour.

2. Nauczyłam się ryzykować

O tym pisałam już wtedy, gdy opisywałam drogę do Swilengradu (zobacz też: Bułgaria. Swilengrad. A Ty ile razy zrobiłeś to, czego nie powinieneś?). By dotrzeć na szczyt, trzeba znaleźć w sobie odwagę do robienia rzeczy niemożliwych w naszej własnej percepcji. To nie wariaci docierają na Mount Everest, tylko ci, którzy umieją zaryzykować wszystko.

3. Wolność to nie samotność

To nieprawda, że wolność to samotność z wyboru. Można być wolnym, będąc w związku, ale tylko wtedy, gdy żadna ze stron nie próbuje zmieniać tej drugiej. Jeżeli ktoś próbuje Cię zmieniać, to lepiej będzie, jeśli pierwszy/pierwsza powiesz: f*ck off. Mniej boli.

Innymi słowy: akceptujesz całokształt - wszystkie wady i zalety, całą przeszłość i to, co przyniesie przyszłość, jesteś zarówno przy wzlotach, jak i przy upadkach. Jeśli tak nie jest, zostaw to za sobą i nigdy, przenigdy nie oglądaj się za siebie.

4. Nie oczekuję niczego od życia. Dziś mówię: daj się ponieść Losowi, a znajdziesz Szczęście. 

Staram się pamiętać o tej zasadzie, ale to jedna z trudniejszych rzeczy do przyswojenia. Człowiekowi bardzo trudno jest puścić kontrolę nad sytuacją. Często oczekujemy tego, by znajdować się w innym miejscu w życiu niż aktualnie jesteśmy. Moglibyśmy mieć przecież dom na Karaibach, pływać jachtem czy grać w golfa. Gonitwa za tym, co mają inni nie przynosi niczego dobrego, a jedynie rozczarowanie, że nie jest tak, jak byśmy chcieli. Wiem już, że w dążeniu do szczęścia należy porzucić oczekiwania i zacząć żyć w TU i TERAZ. Wciąż się tego uczę.

5. Wszystko jest ze sobą połączone jak Kropki Włodka Markowicza

Wierzę, że nic nie dzieje się przez przypadek. Każda sytuacja, każdy człowiek na naszej Ścieżce czegoś ma nas nauczyć. Jest albo błogosławieństwem, albo lekcją. Tym samym wszystko jest ze sobą połączone, chociaż to, co wyciągniemy z tych lekcji dla siebie i jaki obierzemy kierunek, zależy tylko i wyłącznie od nas. Kropki pozostają aktualne, mimo że Włodek Markowicz już nie jest tym samym Włodkiem Markowiczem i wielu zapewne zadaje sobie pytanie: co się stało? Tak naprawdę to jego sprawa. Obrał kierunek, który nie każdemu się podoba. W niewielkiej części, po przeczytaniu wywiadu, w którym mówi o wolności, mogę go zrozumieć. Hedonizm daje nieograniczone możliwości - robisz to, co tylko chcesz. Ale tak jak przy tworzeniu muzyki - gdy masz zbyt dużo możliwości, nie potrafisz podjąć decyzji, obrać kierunku, stylu, wyznaczyć drogi, a tym samym wciąż się błąkasz, poszukując czegoś konkretnego, w rezultacie nie znajdując niczego. Tymczasem każdy wybór, każda podjęta decyzja niesie ze sobą konsekwencje. Hedoniści często nie potrafią ich unieść.



6. Szkoła to część systemu, a perfekcjonizm prowadzi do autodestrukcji 

Jestem wielką fanką edukacji demokratycznej czy takich przedsięwzięć, jak przedszkola w lesie. Uważam, że takie inicjatywy uczą życia poza systemem, a dzieci kształcone w ten sposób mają szansę na uzyskanie świadomości, do której wielu dorosłych musiało dojść samodzielnie po jakiejś serii doświadczeń. A niektórzy nie dochodzą do tego nigdy. Natomiast tkwienie w systemie może nas okaleczać. Szkoła z ocenami prowadzi do tego, że wielu bardzo wcześnie uczy się dążenia do perfekcji i spełniania oczekiwań innych ludzi. Z doświadczenia wiem, że takie podejście może prowadzić do autodestrukcji. Strasznie ciężko z tego wyjść.

7. Staram się nie osądzać. 

Człowiek ma słabość do wydawania ocen i opinii. Dla mnie życie w systemie jest z gruntu nie do przyjęcia, ale wiem jednocześnie, że są ludzie, którzy będą powielać schemat praca - szkoła - dom -praca i twierdzić, że system edukacji w obecnym kształcie jest fantastyczny. I nie ma sensu próbować ich zmieniać. Ale jednocześnie ja nie będę się zmieniać, by żyć podług ich zasad oraz ich moralności. Po prostu: Są takie światy, które nigdy nie będą miały punktów wspólnych.

8. Nie zmieniam się dla innych, zmieniam się dla siebie

Wiem, jak bardzo się zmieniłam na swojej Ścieżce, bo nie wszyscy te zmiany byli w stanie zrozumieć i zaakceptować. Wielu pewnie w dalszym ciągu przykleja mi etykietki. Wciąż uczę się pewności siebie po to, by kiedyś po tym, jak ktoś przyklei mi kolejną, umieć się odwrócić z totalnym poczuciem zobojętnienia. Bo to moja sprawa, czy noszę spodnie z dziurami, czy jeżdżę na Woodstock i czy wolę podróże busem niż wczasy all inclusive. Tylko ja tak naprawdę wiem, co kryje się za napisem "Bad choices make good stories". Trochę więcej wie paru moich przyjaciół, którzy nigdy się nie odwrócili. To moja Ścieżka i nikomu nic do tego. Ja mogę się jedynie buntować i manifestować to, kim jestem tu i teraz.

8. Z każdego kryzysu da się wyjść, bo życie to sinusoida.

To szczególnie trudne, bo często mówimy, że nieszczęścia chodzą parami, a nieraz w naszą osobistą
planetę leciały debety i fakturokomety.

Po tym, jak wróciłam z Suchego Lasu, a wiele zawdzięczam ludziom, których od tamtego czasu spotkałam na swojej Ścieżce, nauczyłam się dwóch ważnych rzeczy: Nie ma błędów ani problemów, są tylko sytuacje i wyzwania. A przecież z każdej trudnej sytuacji da się znaleźć wyjście.

Jeden z moich muzycznych idoli, L.U.C. też śpiewał o pożarze w burdelu jego życia, by potem nagrać płytę z kawałkiem o "Dobrej Fali" i życiu w TU I TERAZ.






9. Wierzę w życie poza systemem. 

Dlatego jestem buntowniczką i outsiderką. By móc tworzyć lepszy świat, najpierw trzeba stać się lepszą, bardziej świadomą wersją samego siebie. Opuszczenie ram, w których funkcjonujemy jako społeczeństwo, jest nie lada wyzwaniem. Dla mnie szczególnie ważne jest to, by - jak pisze Osho - żyć według własnych zasad. Dlatego dzisiaj piszę w pierwszej, a nie drugiej osobie. Bo to moja Ścieżka, każdy własną musi odkryć sam. I każdy sam tworzy własne zasady. Nie zmieniamy się dla kogoś ani dlatego, by zostać zaakceptowanym przez środowisko. Zmieniamy się dla siebie. Dlatego szukam drogowskazów, a nie szczęścia. Szczęście każdy musi znaleźć w sobie sam.

10. Natura leczy.

Wielu wciąż z przymrużeniem oka patrzy na idee typu kąpiele leśne, dendroterapię czy aromaterapię. Chociaż nikt nie podważa przecież tego, że marchewka ma witaminę A, która dobrze działa na nasz wzrok. Tymczasem odkąd mam psa, mogę Was zapewnić, że codzienny spacer po parku, przebywanie wśród drzew, naprawdę wpływa na odzyskiwanie harmonii po stresującym dniu. A spokój i harmonia wewnętrzna nie ma ceny.

Puenta: Nie ma rzeczy niemożliwych. Ograniczenia i zniewolenie istnieją tylko w naszym umyśle, a prawdziwa miłość i pasja nie umiera nigdy. Wybieram autentyczność.





Jeżeli się nie mylę, to wszystko zrozumiałam, gdy odnalazłam swoje Lustro.

Peace, Love, Music.



Niektórzy twierdzą, że przekazywanie wiedzy i filozofia to moje mocne strony. Czasem nawet przychodzi mi na myśl, że mogłabym zostać coachem, bo skoro udaje mi się rozwijać świadomość w sobie, to czemu nie podzielić się tym z innymi? Jeżeli spodobał Ci się ten wpis, zostaw komentarz. Na pewno odpiszę. 


czwartek, 5 kwietnia 2018

Suchy Las pod Poznaniem. Przyjaźń, szczęście i miłość spadają jak meteoryty


Niespodziewanie. I nie zawsze jesteśmy na nie gotowi. Odkąd pamiętam, byłam życiową hazardzistką, chociaż nigdy nie grałam w jednorękich bandytów ani nie wierzyłam w wygraną w Totolotka. Zanim dokończę opisywanie ostatniego eurotripa, zapraszam Was do wspólnej wyprawy w głąb Suchego Lasu. 

Suchy Las to  niewielka (116,65 km kw. powierzchni) gmina koło Poznania, gdzie na poligonie Jerzy Hoffman kręcił swój film "Ogniem i mieczem" i gdzie 5 tysięcy lat temu spadł deszcz meteorytów. Od 1976 w Suchym Lesie znajduje się rezerwat przyrody "Meteoryt Morasko". Swoją drogą: wiecie, że Poznań jest jedynym takim miastem na świecie, które posiada na swoim terenie kratery pometeorytowe? Mimo tych wszystkich ciekawych akcentów pewnie nigdy bym nie pomyślała, żeby wybrać się tam na wycieczkę, ale... los kieruje nas zawsze tam, gdzie czeka nas coś pięknego. Nawet jeśli drogi bywają kręte i zawiłe.

I właśnie jak deszcz meteorytów, zupełnie niespodziewanie, spadła na mnie możliwość spełnienia jednego ze swoich marzeń, a więc przygarnięcia psa. To było też jedno z moich marzeń na checkliście na rok 2018.

Kiedy zaczynałam pisać bloga Podróże bez planu na łamach jednego z wrocławskich portali wyznałam, że marzę - zafascynowana od dzieciństwa książką "Lassie, wróć!" - o owczarku collie. Psa chciałam mieć od zawsze. Ale - jak to czasem bywa - opór stawiali rodzice, bo "pies to nie zabawka, to odpowiedzialność". To wszystko oczywiście prawda, ale pies to także najwierniejszy przyjaciel człowieka.

Ja i tak mam to szczęście, że wśród swoich przyjaciół mam i takich, którzy nigdy mnie nie zawiedli, których znam od czasów gimnazjum czy liceum i wciąż - na dobre i na złe - trzymamy się razem. Ale wiem też, że nic nie jest nam dane na zawsze, a zdarzają się sytuacje, kiedy rozczarowanie jest większe niż nadzieja na happy end. A pies to taka szczególna istota, która bez względu na okoliczności czy zmiany w naszym charakterze - zostaje z nami na zawsze. Dlatego, że psy - w odróżnieniu od kotów - niesamowicie przywiązują się do swojego właściciela, a więź między człowiekiem i psem może pozwolić na uwalnianie się większej ilości oksytocyny, czyli hormonu szczęścia. 

Chaki, którego widzicie na zdjęciu, to pies myśliwski rasy ogar polski. Od niedawna: mój pies. Łagodny pieszczoch, choć niektórzy twierdzą, że jest ogromny i wygląda groźnie. Tymczasem łągodny przestaje być tylko w stosunku do terierów rosyjskich. To właśnie dla Chakiego pojechałam do Suchego Lasu. Tak jak dla prawdziwej przjaźni czy miłości pojechałabym na drugi koniec świata.

Niektórzy z Was pomyślą pewnie: "to idealistyczne", ale ten blog powstał kiedyś z potrzeby serca, a tylko osoby kierujące się rozsądkiem, a nie sercem, potrafią stąpać twardo po ziemi. Peace!

A Wy wierzycie w to, że szczęście spada jak meteoryty? Dzielcie się swoimi opiniami w komentarzach. 



 

wtorek, 2 stycznia 2018

Jak zmieniła mnie podróż życia, dlaczego przestała być podróżą życia i jak po wszystkim pozostać sobą?





Oglądałam ostatnio film nagrany przez jedną z moich ulubionych podróżniczek, Beatę Pawlikowską. Dziennikarka mówi na tym nagraniu, że mimo wielu podróży, jakie przeżyła, podchodzi do tych wszystkich wypraw z innym nastawieniem i że dziś każda podróż może być podróżą życia. Bo to od naszego podejścia zależy to, czy dana podróż będzie podróżą życia. Nie należy rozpamiętywać przeszłości, bo to, co najlepsze, dopiero przed nami. 

Po wyprawie Ogórkiem, kiedy przejechaliśmy 6600 km, odwiedzając kilkanaście różnych państw, często zadawałam sobie pytanie: czy to możliwe, żeby jakaś kolejna podróż miała dla mnie tak ogromne znaczenie jak tamta wyprawa? I wbrew pozorom nie chodziło mi wcale o liczbę kilometrów ani też o liczbę odwiedzonych krajów. Chodziło o to, jak ogromne znaczenie miała dla mnie tamta wyprawa, czego podczas niej się dowiedziałam o sobie. A dowiedziałam się sporo. I dziś myślę, że to była podróż, która uwolniła różne emocje. Wydawało mi się, że już wiem o sobie wystarczająco dużo i teraz nastąpi czas spokoju i wewnętrznej harmonii. Ale się pomyliłam. To było tak głębokie doświadczenie, że nagle zmieniłam sposób myślenia o wielu sprawach. Ta zmiana dostrzegalna była nie tylko wewnątrz mnie, ale i na zewnątrz. Zmiana image'u, stylu itp. Okazało się, że to, co zaczęło się tlić podczas tamtej wyprawy, było tylko początkiem drogi, a proces poznawania trwał dalej. Nie spodziewałam się wtedy, że zmiana może skutkować tym, że po raz kolejny stracę coś, na czym mi zależy. Ale zmieniając priorytety, trzeba liczyć się z tym, że nie wszyscy będą w stanie zrozumieć, skąd taka nagła zmiana. 

Dlaczego o tym piszę? Bo właśnie rozpoczyna się 2018 rok. Od tamtej podróży minęło 1,5 roku, od czasu podjęcia decyzji jakieś dwa lata. Wtedy miałam poczucie, że tamta podróż wszystko zmieni, a ja jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki dowiem się, czego w sobie szukam. Dziś wiem, że taka podróż to reset i działa jak każda używka - jakiś czas - potem następuje powrót do rzeczywistości i konieczność zmierzenia się z tymi samymi lękami i demonami. Sam proces odkrywania siebie trwa dużo dłużej. Wraz z początkiem 2018 roku uświadomiłam sobie, że podróż życia jest dopiero przede mną. Po tym, jak wykończyły mnie trzecie studia i po tym, jak na jakiś czas musiałam zarzucić pisanie bloga ze względu na konsekwencje, jakie się spija, kiedy bardzo chce się udowodnić wszystkim, że "dam radę!" wiem już, że dopiero teraz mogę spojrzeć na to wszystko, co już za mną, z dystansu, a na to, co przede mną, z optymizmem. Nauczyłam się też odpuszczać i płynąć z prądem, akceptując to, co przynosi los. Staram się dawać innym ludziom wolność, bo sama wiem, jak to wiele znaczy. 

Póki co, nie zdradzam Wam, jakie mam plany podróżnicze na ten rok (jest kilka pomysłów), ale podświadomie czuję, że to właśnie będzie rok, w którym wydarzy się coś niezwykłego. Wiem to, bo wchodzę w ten rok z poczuciem swobody, wolności wyboru i pozytywnym nastawieniem, którego mi brakowało na początku 2017 roku, kiedy to czekało mnie jeszcze kilka niezamkniętych spraw. 

Dziś wracam powoli do tej wersji siebie sprzed 2,5 roku. Wiem, że nigdy nie będzie już tak samo jak wtedy (wspomnienia, przeżycia i doświadczenia to coś, czego nie da się wymazać), ale powoli uczę się ufać na nowo. Tym, którzy chcą "być" zamiast "mieć". Tym, dla których szczęście nie wymaga luksusów. Tym, dla których szczęście to po prostu czyjaś obecność. 

Jeżeli w naszym życiu wydarza się coś negatywnego, trzeba starać się zrozumieć, jak przekształcić to w coś pozytywnego 

Rob Dial


PS. Na 2018 rok życzę Wam tego, żebyście umieli przełamywać własne bariery, bo tak udaje się pokonać strach oraz tego, byście codziennie potrafili cieszyć się z małych rzeczy. I oczywiście - wielu odkrywczych, niezapomnianych podróży. Peace!


sobota, 30 września 2017

MIEJSCA Z HISTORIĄ. Westerplatte, czyli gdzie trzeba być 1 września?



Gdańsk. 1 września 2017, godz. 5.00. Polski Bus właśnie wjeżdża na dworzec autobusowy. Kilka minut później podjeżdża T3, którą mamy pruć na Finsterwalde. Taki jest plan. Ale zanim wcielimy go w życie, pada pytanie, na które nie trzeba odpowiadać. Odpowiedź jest znana. "To co, zahaczymy o Westerplatte? W końcu dziś 1 września." 

I kiedy uzmysłowimy sobie, że dokładnie 78 lat temu w tym miejscu polscy żołnierze walczyli o wolność, to trudno o brak emocji. Przejść obojętnie obok trudnej polskiej historii po prostu się nie da.

***

1 września 1939. Na miejscu czuwała wtedy jedna trzecia załogi. W nocy, niedaleko twierdzy Wisłoujśćie żołnierze kompanii Kriegsmarine zeszli z pokładu okrętu Schleswig-Holstein na ląd (pancernik wpłynął na wody pod pretekstem kurtuazyjnej wizyty 25 sierpnia, spodziewany mniejszy okręt miał rzekomo ulec awarii). Rankiem 1 września działa były już wymierzone w Westerplatte. W dzienniku pokładowym zapisano: "Okręt idzie do ataku na Westerplatte". Zanotowane o godz. 4.43.

W bitwie o Westerplatte po stronie polskiej zginęło około 20 żołnierzy, po stronie niemieckiej - 300. Obrońcy Westerplatte, choć znajdowali się na straconej pozycji, odparli 13 szturmów, a ich walka jest do dziś symbolem determinacji, z jaką Polacy sięgali po wolność kraju.

Według źródeł historycznych dowódca obrony na Westerplatte, miał usłyszeć od podpułkownika Wincentego Sobocińskiego następujące słowa: "Heniek (mjr Henryk Sucharski - przyp. red.), nie licz na żadną pomoc, nie macie tutaj żadnej szansy. Gdańsk jest odcięty. Uważaj jutro rano, Niemcy uderzą, nie dajcie się zaskoczyć. Ty dowodzisz i ty decydujesz. Jak uznasz, że opór nie ma szans, wiesz, co robić. Nie daj się tylko zaskoczyć".

Na Westerplatte 2 września na chwilę pojawiła się biała flaga. Możliwe, że zwątpił właśnie Sucharski, na Westerplatte miało także dojść do buntu niektórych żołnierzy. Od tamtej pory rzeczywistym dowódcą Westerplatte miał być kapitan Franciszek Dąbrowski.

Oficerowie z Westerplatte o słowach Sobocińskiego mieli dowiedzieć się dopiero po wojnie. Wielu liczyło na pomoc ze strony Francji czy Wielkiej Brytanii.

***

Ku czci polskich żołnierzy na Westerplatte stanął Pomnik Obrońców Wybrzeża. Pomnik ma 23 metry wysokości. To właśnie tam, pod pomnikiem, co roku organizowane są uroczystości. Szkoda tylko, że w tym roku apel pamięci dotyczył nie tylko obronców Westerplatte, nie tylko tych, którzy zginęli w walce o ojczyznę, lecz także tych, którzy ponieśli śmierć w katastrofie smoleńskiej. Moim zdaniem nie powinno się mieszać historii.

Nigdy więcej wojny.

Peace.





wtorek, 15 sierpnia 2017

Powoodstockowe refleksje, czyli dlaczego wybrałam rock'n'roll?



Miał być tylko jeden wpis na temat Woodstocku, ale coś się we mnie buntuje, chyba właśnie odzywa się dusza punkowca i milknie rastafara. A nocą przelewanie myśli na papier idzie o wiele sprawniej. Może właśnie teraz, kiedy "zaraz będzie ciemno", uda mi się najtrafniej przekazać Wam, czym jest dla mnie ten festiwal i dlaczego wybrałam rock'n'roll.

Rok temu opublikowany został tekst, w którym napisałam, że Przystanek Woodstock zmienia ludzi. To było wspomnienie Przystanku Woodstock 2015 (cały tekst możecie przeczytać tutaj). Zmienia ludzi? Brzmi to może mało wiarygodnie, a w druku dla kogoś, kto nigdy na Woodstocku nie był, wygląda surrealistycznie jak pokręcone zegary Salvadora Dalego, ale w moim przypadku tak właśnie się stało. Zresztą, pisałam o tym nawet na łamach tego bloga. I piszę raz jeszcze, bo może w ten sposób uda mi się przybliżyć szczególny klimat tego festiwalu i opowiedzieć, jak wiele pozytywnych przemian zapoczątkował w moim życiu Woodstock.

Po moim pierwszym Przystanku Woodstock i po podróży Statkiem Miłości sporo się zmieniło, począwszy od fryzury (sidecut), a skończywszy na zmianach w sposobie myślenia. Kilka osób zaczęło zadawać mi pytania: "Dlaczego już nie jesteś taka, jak byłaś" albo stawiać zarzuty: "Przecież Ty nigdy nie słuchałaś punk rocka", "nigdy nie chciałaś mieć tatuażu". To oczywiście prawda, kiedyś słuchałam Jeden Osiem L, Trzeciego Wymiaru, a kiedy chodziłam do gimnazjum, trzymałam w szufladzie zdjęcie Michała Wiśniewskiego, prawdopodobnie wzięte z jakiegoś Bravo Girl. Aczkolwiek już wtedy podobały mi się jego tatuaże. Pomińmy jednak fakt, że z wiekiem gust muzyczny się zmienia i wyrastamy z muzyki, która z czasem już tylko bawi i przywołuje wspomnienia typu "gimby znajo". Kiedyś słuchałam hip hopu, potem pojawiło się reggae, następnie rock, aż skończyłam na mocniejszych brzmieniach. Jest jeszcze jeden bardzo ważny aspekt, który jakby nie wszyscy zdają się dostrzegać, może nie wszyscy to przeżyli, może niektórym po prostu brakuje empatii: czasem na swojej drodze spotykamy ludzi, którzy wchodzą do naszego życia nieproszeni i zostawiają w nim bałagan i chaos. Ma się wtedy wrażenie, że przez Twoje życie przechodzi jakaś trąba powietrzna i jedyne, co jest w stanie ją powstrzymać, to dystans, najlepiej jakaś szalona podróż, byle jak najdalej stąd. To, co powstaje po przejściu tej trąby powietrznej, nie da się tak ot posprzątać. Zostają jakieś blizny i nic już nigdy nie będzie takie samo. To jest tzw. punkt zwrotny w życiu. I te punkty zwrotne przeważnie nie są zależne od Ciebie. Napiszę inaczej: to jest coś, na co nie masz wpływu. O wiele łatwiej jest siedzieć za kierownicą, włączyć kierunkowskaz i zdecydować, że właśnie skręcasz w lewo. Ale jeżeli jesteś pasażerem i chcesz jechać dalej prosto, a kierowca decyduje się skręcić w lewo, to albo musisz wysiąść z auta i łapać stopa, albo zostajesz z tego auta wyrzucony. Zdecydowanie lepiej jest wysiąść samemu.

Półtora roku temu byłam uczestnikiem filozoficznej rozmowy na temat takich punktów zwrotnych i niespodziewanych zakrętów. Doskonale pamiętam tę rozmowę, bo odbywała się w pokoju, w którym wszystkie ściany były białe, a ja nienawidzę białych ścian (w swoim mieszkaniu biały mam tylko sufit). Podczas tej rozmowy zastanawiałam się, dlaczego tak jest, że ludzie nie doceniają szczerości, dlaczego tak jest, że autentyczność prowadzi na zakręty i że być może lepiej jest grać rolę "tego złego", bo "złe pierwiastki" są dla innych ludzi atrakcyjniejsze, a dobre, szczere nastawienie po prostu już dawno wyszło z mody. Wiecie, co usłyszałam w odpowiedzi? "Najlepiej jest być sobą".

Dlatego, kiedy pojawiały się pierwsze zarzuty, że udaję punkrockową dziewczynę, którą wcześniej nie byłam, to przyznam Wam się szczerze - cholernie mnie to bolało, bo nigdy niczego nie udaję. Ci, którzy śledzą tego bloga od początku, znają genezę jego powstania, wiedzą zapewne, że pojawiały się tutaj czasem emocjonalne wpisy, opowieści o podróżach z biletem w jedną stronę albo bez zaplanowanego wcześniej noclegu. Ta spontaniczność nie była udawana. To było coś, czego potrzebowałam, tak jak potrzebowałam tego bloga, bo pisanie to dla mnie tlen. Był nawet moment, kiedy chciałam tego bloga zamknąć, ale Podróże bez planu odegrały zbyt dużą rolę, by tak po prostu kliknąć: "Usuń".

Po jakimś czasie nagle okazało się, że wystarczy zmienić fryzurę i chcieć rzucić studia, a niektórzy się od Ciebie odwrócą. Bo jeżeli zmieniasz sposób myślenia, to wydajesz się mniej ambitny. Jesteś kimś innym niż kilka lat temu. Jako socjolog mogłabym także dodać, że nadal fascynuje mnie, jak to możliwe, że ludzie tak łatwo wydają oceny na temat innych ludzi, nie próbując nawet poznać kontekstu, okoliczności, sytuacji. Tak samo: najwięcej negatywu na temat Woodstocku (opinii typu "punk rock śmierdzi, tylko nie Woodstock, Sodoma i Gomora") sieją ci, którzy nigdy na nim nie byli! Nie mogę, nie jestem w stanie tego zrozumieć. Szokuje mnie to, bo jeżeli nigdy nie byłam na Castle Party, to nie wypowiadam się na temat tego, jak jest na Castle Party. Mogę co najwyżej stwierdzić, że znajomi tę imprezę polecają. Oni byli.

Mam też to szczęście w życiu, że potrafiłam zrobić coś, by wyjść ze swojej strefy komfortu. Po prostu w odpowiednim momencie usłyszałam: "rób dokładnie to, czego się boisz". I przyznam Wam, że to genialny sposób na walkę ze swoimi lękami. Dzięki temu, że wyszłam z tej tzw. "comfort zone" (nie lubię tego określenia, ale niech będzie), miałam okazję dowiedzieć się, jak wygląda inne życie, jak spogląda się na świat z zupełnie innej perspektywy. I tak poznałam dwa różne bieguny: z jednej strony była fascynacja ferrari i bajka, jaką fundują luksusowe apartamenty, a z drugiej bus z lat 70. i spanie w  namiocie lub hamaku pod gołym niebem, z możliwością patrzenia w gwiazdy. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że w luksusowym apartamencie można poczuć się jak księżniczka w złotej klatce. A w tym przemoczonym namiocie czy w hamaku jest się panią swoich snów (no i wyszło, że cytuję Ich Troje ;) ), jesteś tam po prostu księżniczką, ale nie w klatce. Po prostu robisz to, na co masz ochotę, upajając się chwilą. To właśnie nazywam wolnością. I tej wolności po raz pierwszy doświadczyłam na Woodstocku.

W dalszym ciągu zdarza mi się mieć tę okropną przypadłość, że przejmuję się opiniami osób, na których mi zależy bądź kiedykolwiek zależało, ale nie staram się być "lepszą" lub "gorszą", żeby dostosować się do grupy. Mogę być jak zagubiony puzzel ze swoją rock'n'rollową kurtką z napisem "Bad choices make good stories", mogę nawet nigdzie nie pasować, ale na Przystanku Woodstock tego nie odczuję. Bo na Woodstocku - jak powiedział jeden z festiwalowiczów - "możesz chodzić w stroju ślimaka i czuć się normalny". Możesz tu być pandą, ślimakiem, jeżem, elfem, bananem czy Jackiem Sparrowem - kimkolwiek. Nie ma to znaczenia. Nie ma znaczenia, czy rzuciłeś studia, ile masz lat i jak się nosisz. Na Przystanku Woodstock każdy może być sobą. I to jest naprawdę absolutnie piękne.

PS. Dzięki wszystkim, od których od czasu mojego pierwszego Przystanku Woodstock usłyszałam "Bądź sobą" zamiast "dlaczego się zmieniłaś?". Dzięki, że jesteście.

PS 2. Minęło dwa lata od pierwszego w moim życiu Woodstocku, wkrótce minie także dwa lata od moich 27. urodzin. 27 to fatalna liczba - wisi nad nią jakieś fatum, które łączy Janis Joplin, Kurta Cobaina czy Amy Winehouse. I chociaż przede mną ostatnie urodziny z "dwójką" z przodu, to serio - cieszę się, że 27. i ten "punkt zwrotny" mam już za sobą. Po tamtym pierwszym Woodstocku przeżyłam wiele niesamowitych chwil i wierzę, że ta sama pozytywna energia wraca z każdą edycją Przystanku Woodstock. Dlatego już teraz jestem wdzięczna za to, co dopiero przede mną.



Czas, nie leczy ran. 
To my w swych czynach uzdrawiamy 
Nasze chore dusze, 
Dzieci naszych lęków. 

zespół Lemon

niedziela, 13 sierpnia 2017

Kostrzyn nad Odrą i Woodstock 2017. Do zobaczenia za rok!


W poprzedniej notce napisałam, że opcje są dwie: albo okaże się, że to nie dla Ciebie, albo zostaniesz woodstockowiczem, fanem najpiękniejszego festiwalu świata. Po tegorocznej edycji usłyszałam, że opcja jest tylko jedna: jeśli raz tu przyjedziesz, to będziesz zawsze wracał. I powiem Wam, że coś w tym jest. Coś więcej niż tylko źdźbło prawdy. 

Krótko po swoim pierwszym Woodstocku poznałam ekipę ze Statku Miłości. Przejechaliśmy razem 6600 kilometrów, do dziś uważam to za podróż życia, a emocje z tej podróży można porównać jedynie do tęsknoty za Trypolisem (chciałoby się wrócić, chciałoby się to powtórzyć). I tak jest też z Przystankiem Woodstock. Przepraszam, nie chciałoby się, a się chce! To zasadnicza różnica. W tym roku ponad połowa ekipy ze Statku (Jabol, Mario i ja) bawiliśmy się na festiwalu. A przecież kiedy zamykałam rok temu drzwi od Ogórka, miałam takiego samego doła jak po Woodstocku - tym sprzed dwóch lat i tym tegorocznym. Bo nigdy nie wiesz, czy uda się zobaczyć raz jeszcze, czy zdarzy się jeszcze raz taka podróż. A Woodstock jest takim festiwalem, podczas którego wieczność chwilę trwa, a piękne chwile to cała wieczność, zapisana później we wspomnieniach. I jeżeli coś jest nam zapisane w gwiazdach, to zdarzy się, prędzej czy później. Na niektóre piękne chwile wystarczy po prostu poczekać. A Woodstock to festiwal, podczas którego naprawdę zaczynasz wierzyć w siebie i w to, co wcześniej wydawało się niemożliwe.

Kostrzyn nad Odrą to nie tylko Woodstock. Forty, schrony, historia

W tej notce chciałabym pokazać Wam również to, jaki jest Kostrzyn nad Odrą tak w ogóle, poza festiwalem. Bo poza tym, że przyjeżdża tu co roku około 500 tys. pozytywnie zakręconych ludzi, to nawet poza imprezą jest co pozwiedzać, choćby forty, takie jak Fort Sarbinowo, schrony albo Muzeum Twierdzy Kostrzyn.

Fort Sarbinowo (niem. Fort Zorndorf) powstał w latach 1883 - 1887. To jeden z czterech fortów w Kostrzynie. Oprócz niego są jeszcze: fort Czarnów, fort Gorgast i fort Żabice. Na teren fortu obowiązuje formalnie zakaz wstępu ze względu na zły stan tego, co po nim pozostało. Nie zmienia to jednak faktu, że zaglądają tu i turyści, i woodstockowicze. Zajrzeliśmy również i my, bo ruiny robią wrażenie. Jedna z historii (nie wiem, na ile prawdziwych) mówi, że zginął tu jeden z festiwalowiczów, który zapragnął nocą pozwiedzać. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale ze skarp w pobliżu ruin można rzeczywiście łatwo spaść. Lepiej wybrać się tam na trzeźwo, ale jeżeli należysz do osób, którym choć raz zdarzyło się trenować na kole cyrkowym trzy godziny po skończonej imprezie, to ruiny kusić będą tak samo w każdym odmiennym stanie podświadomości. Marzy mi się, żeby wybrać się kiedyś tam jeszcze raz, ale nocą. Szatański plan! Ale ponoć Woodstock to szatańska impreza ;)



Przechadzając się uliczkami Kostrzyna można dostrzec pozostałości po bombardowaniach, choćby resztki schodów prowadzących do kamienicy. Kostrzyn nad Odrą jest uznawany bowiem za najbardziej zniszczone wojną miasto na terytorium Polski, a przez historyków bywa nazywane "polską Hiroszimą".

Historia miasta sięga 1232 roku, kiedy to książę Władysław Odonic nadał ziemię kostrzyńską templariuszom. Tyle legend, ile można przeczytać w książkach o zakonie templariuszy, nie ma chyba żaden inny zakon. Jednym słowem - Dan Brown właśnie w Kostrzynie nad Odrą mógłby osadzić akcję jednej ze swoich powieści.

Turystów przyciąga jednak nie ta średniowieczna historia, ale właśnie ta wojenna. Dlaczego Kostrzyn nad Odrą nazywany jest polską Hiroszimą? W 1945 roku miasto praktycznie zostało zmiecione z powierzchni ziemi - zniszczonych zostało w sumie 8278 domów, w tym zapewne i kamienica, której resztki schodów widzieliśmy podczas zwiedzania Kostrzyna tuż przed rozpoczęciem festiwalu. Nie chcę jednak zatrzymywać się na dłużej w historii Kostrzyna - jeżeli zechcecie kiedyś spojrzeć na Kostrzyn od innej strony niż Woodstock, to na pewno wystarczy odrobina chęci, a nie ten wpis na blogu. Czas więc na kilka słów o samym festiwalu.

Woodstock. Tu się żyje!

Nie rozumiem całego tego "zdziwienia", "zaskoczenia", negatywnych opinii typu "impreza podwyższonego ryzyka". Śmieszą mnie uwagi o gwałtach, incydentach, szlag jeden wie, co na tym Woodstocku się dzieje. Mówią, że Sodoma i Gomora, a potem wracasz do normalności i niektórzy patrzą na Ciebie jak na ufoludka, który wrócił właśnie z innej planety. Zawsze powtarzam i jest to zdanie uniwersalne, cholernie prawdziwe, pasujące do każdej sytuacji: Trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. Tak jest właśnie z Woodstockiem. Jeśli nie pojedziesz, a nasłuchasz się miliona zdań o tym, jak tam jest, to stracisz co najmniej kilka, może kilkanaście edycji najpiękniejszego festiwalu świata. Festiwalu, na którym panuje atmosfera wzajemnego szacunku, równości, tolerancji, przyjaźni, miłości, pozytywu i mogłabym tak jeszcze długo wymieniać. Stracisz tak jak 72-latek, którego poznałam na Woodstocku, a który spacerował po polu z transparentem "Kocham Woodstock". Mówił, że na Woodstock jeździ od trzynastu lat i... żałuje, że zaczął tak późno. Odetchnęłam z ulgą, bo ja straciłam jakieś siedem czy osiem edycji, odkąd skończyłam 18 lat.

Jasne, jest brudno, są toi toie i kolejki do pryszniców. I do zapiekanek. Do gofrów nie ma, przynajmniej rano. Ale jeśli Ci to nie odpowiada, możesz wybrać wakacje all inclusive w czterogwiazdkowym hotelu i patrzeć się codziennie na ten sam basen i pić te same drinki z palemką. Your choice. Trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. Nie da się zrozumieć bez doświadczenia tego na sobie. To tak jak tłumaczyć, czym jest chemia między ludźmi komuś, kto nigdy nie był zakochany. Nie da się, to po prostu niemożliwe.

Przy okazji, historia dosłownie z wczoraj. Oglądam Perseidy w Zazoo Beach Bar (jedno z najfajniejszych miejsc we Wrocławiu, polecam) i nagle słyszę: "ja nie mogę, ale tu beznadziejne warunki. No, ale przynajmniej to nie Woodstock". Zazoo jest takim miejscem, gdzie można zupełnie się zrelaksować. Miejska plaża, piaseczek, muza, food trucki, alko i pizza na zamówienie. Do tego trzy toi toie z umywalką (i w każdym jest papier). Pełen luksus, ale jak widać, jak ktoś chce narzekać na warunki, to wszędzie znajdzie ku temu sposobność. Ja nie jestem księżniczką na ziarnku grochu, do szczęścia wystarczy mi tylko hamak i mogę spać pod gołym niebem, patrząc w gwiazdy. Uwielbiam patrzeć w gwiazdy. A jak księżniczka mogłam poczuć się nawet na Przystanku Woodstock, kiedy jako pasażerka miałam okazję wziąć udział w paradzie motocyklowej (dzięki, Jabol!). Nie wiem, czy nawet do księżnej Kate macha tylu ludzi w ciągu jednego dnia, ile machało nam podczas całego przejazdu. Niesamowita energia! Pozytyw tak jak wtedy, kiedy ktoś proponuje Ci ponumerować nogi, bo jesteś 86. osobą, do której zagadał. Irracjonalne, absurdalne, więc się zgadzasz, bo to przecież Woodstock. No i nagle na lewej nodze masz 173, a na prawej 174. A jaki potem jest fun, jak na zakupach w rockowym Lidlu spotykasz kogoś, kto ma 171 i 172!



Czym jeszcze jest dla mnie Przystanek Woodstock? To festiwal, podczas którego poznajesz niezwykłych ludzi, którzy myślą podobnie jak Ty, czują podobnie jak Ty i podobnie jak Ty mają w sobie trochę szaleństwa. To ludzie, przy których chce się zatrzymywać czas, bo na tym festiwalu jest się po prostu szczęśliwym. A kiedy jest się szczęśliwym, to chce się w tym szczęściu trwać. To ludzie, dla których warto zaryzykować, bo większość wierzy, że "impossible is nothing", a liczba pokonanych kilometrów nie ma znaczenia. Woodstock to też festiwal, na którym jest tak wielu różnych ludzi, że nikt niczego nie udaje, nikt nie próbuje być "lepszym" czy "gorszym", żeby komuś zaimponować. To jest absolutnie niesamowite. I wcale mnie nie dziwi, że woodstockowicze zakładają na Facebooku grupy "Woodstock przez cały rok" czy szukają festiwali, na których można znaleźć podobny klimat. Mam jednak wrażenie, że woodstockowej atmosfery nic nie jest w stanie powtórzyć. I kiedy wyjeżdżasz, łzy wzruszenia cisną się do oczu, tak jak podczas koncertu zespołu Lemon, kiedy wszyscy w jednym momencie wspominają wszystkie najpiękniejsze chwile swojego życia. Woodstock 2017 z pewnością pozostanie jedną z nich.

I jeszcze jedno: kiedy spotykasz na polu 72-letniego woodstockowicza, który pyta się Ciebie:

- Czy Pani też kocha Woodstock?

odpowiadam:

- Tak, to dopiero moja druga edycja, ale kocham, uwielbiam ten festiwal.

A on na to: - Ja też kocham Woodstock. Coś nas łączy.

Wszystkich woodstockowiczów coś łączy. Peace, Love, Music.


Ten napis ściga mnie we Wrocławiu, w Warszawie, ale w Kostrzynie nad Odrą to akurat nietrudne


PS. A do wszystkich hejterów, którzy chcą zniszczyć ten festiwal, nie znając kompletnie jego klimatu i go nie rozumiejąc, napiszę raz jeszcze: Trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. A w słowach Jurka Owsiaka do Krystyny Pawłowicz nie było nic niestosownego. To tak jak życzyć komuś więcej endorfin. Oburzają się ci, którzy słowa Jurka Owsiaka niewłaściwie nadinterpretują. Spróbujcie Przystanku Woodstock.

PS 2. Na koniec film Twórców Wspomnień. Genialne moim zdaniem przedstawienie Przystanku Woodstock 2017, aż chciałoby się samemu wziąć kamerę i nagrać coś podobnego. Przy okazji: Twórcy Wspomnień nagrali również fantastyczny film ze zwiedzania Wrocławia (zobacz kanał Twórców Wspomnień)

PS 3. Wiem, zatrzymałam się na Stambule w relacji z podróży Statkiem Miłości. Obiecuję Wam, że nadrobię zaległości, a kolejne wpisy pojawią się już niebawem.



Woodstock, do zobaczenia za rok! 


sobota, 29 lipca 2017

Wszystko zaczęło się od Woodstocku...



Kiedy pierwszy raz w życiu jedziesz na Przystanek Woodstock, to możliwości są tylko dwie: albo okaże się, że to nie dla Ciebie, albo zostaniesz woodstockowiczem, fanem najpiękniejszego festiwalu świata. Ja należę do tej drugiej grupy. Dlaczego dziś piszę o Przystanku Woodstock? Choćby dlatego, że minął rok od podróży  Statkiem Miłości. Podróży o woodstockowej atmosferze. Takiej, podczas której wszystko może się zdarzyć. I już niebawem prawie połowa ekipy ze Statku Miłości będzie bawić się na Przystanku. Przybijemy sobie piątkę i powspominamy Albanię, Czarnogórę, wodospady Kravica i Odessę.

Ten wpis to krótka przerwa od relacji z podróży Statkiem Miłości. Okazuje się, że nie tak łatwo opisać przeżycia z podróży życia. W gruncie rzeczy ani blog, ani nawet książka prawdopodobnie nie oddałaby tego, jakie poczucie wolności i niezależności wyzwala taka podróż. Namiastkę takiego poczucia, iskierkę rozpala się na Przystanku Woodstock. Festiwalu, który promuje takie wartości, jak przyjaźń, wolność czy tolerancja.

Dwa lata temu pojechałam na Przystanek Woodstock, bo po prostu chciałam się zgubić w tłumie, wyłączyć nakręcającą się spiralę myśli. Tymczasem to nie tak. Woodstock jest takim festiwalem, podczas którego nie ma miejsca na sentymentalne rozprawianie się z przeszłością. Do Kostrzyna nad Odrą przyjeżdżają ludzie o różnych poglądach, odmiennym spojrzeniu na świat, a nawet słuchający kompletnie różnej muzyki. I najpiękniejszy w tym festiwalu jest fakt, że to kompletnie nie ma znaczenia. Możesz być punkiem, rastafarianinem albo słuchać dubstepu. Możesz mieć dready, sidecuta albo irokeza. Możesz mieć tatuaże lub ich nie mieć. Na Przystanku Woodstock to nie gra żadnej roli, bo tam liczy się to, kim jesteś w środku.

Dwa lata temu, po swoim pierwszym w życiu Przystanku Woodstock, zmieniłam swój sposób myślenia o świecie. Uwierzyłam w rzeczy, które wydawały mi się niemożliwe. Choćby w to, że można wpaść na pomysł podróży po Europie, nie mając prawie nic. Brzmi to może niewiarygodnie, ale naprawdę tak było. Być może stało się tak dlatego, że na swój pierwszy Woodstock pojechałam w dość kluczowym momencie, w którym wiele rzeczy rozpadało się jak sny w "Incepcji" Christophera Nolana, a stopień irracjonalności wzrastał do potęgi n-tej, by w końcu osiągnąć punkt kulminacyjny.

A jak jest dzisiaj? Dziś, po tych dwóch latach, po Woodstocku 2015 i podróży Statkiem Miłości w 2016 roku wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych, że warto było zamienić fascynację ferrari na busa, z którego pobrzmiewał Bob Marley i Dr. Hackenbush. Wiem też, że najpiękniejsze rzeczy wynikają czasem z tego, co wydaje nam się najgorszym możliwym scenariuszem. I dlatego warto czasem czekać na to, co przyniesie nam los.

Za co kocham ten festiwal? Za to, że tam nikt niczego nie udaje i każdy jest po prostu sobą. Do zobaczenia w Kostrzynie nad Odrą! Zaraz będzie ciemno...


Polub na Facebooku