czwartek, 15 września 2016

Ukraina. Lwów. Stare łady i włoska pizza




Przez wiele lat broniłam się rękami i nogami przed podróżowaniem na wschód. Bo Zachód był lepszy, bogatszy, bardziej znany, prestiżowy. Bo jeśli kiedyś obserwowałeś sąsiadkę, której regularnie nie starczało do końca miesiąca, to przynajmniej przez jakiś czas wydawało ci się, że czterogwiazdkowy hotel jest lepszy niż podróż na stopa. Głupie i żałosne, ale prawdziwe. Nawet ludzie, którzy chodzą na castingi do seriali paradokumentalnych, idą tam po to, żeby pojechać na Gran Canaria. Gran Canaria, Fuertaventura, Calabria - ładnie brzmi, prawda? Prawda. Nazwy Lviv i Kiev na nikim prawie nie robią wrażenia. A szkoda. Czas to zmienić. 

Na Ukrainie byliśmy zaledwie jakieś trzy dni. To oczywiście za krótko, by móc poznać kulturę, spróbować tamtejszych potraw i złapać tego słowiańskiego bakcyla - takiego żywcem wziętego z teledysku do piosenki "My Slowianie". Natomiast cóż, jeżeli masz przed sobą prawie 7 tysięcy kilometrów, a po drodze 16 różnych państw, to próbujesz chociaż uchwycić odrobinę tego miejsca. Liznąć tego, co najciekawsze, by zorientować się, gdzie chcesz jeszcze wrócić.




Niestety, najkrócej byliśmy chyba właśnie we Lwowie - miasteczko jakże polskie, żydowskie, niemieckie i ukraińskie zarazem. Miasteczko - ba, to największe miasto zachodniej Ukrainy, chociaż idąc jego ulicami późną nocą, kiedy wszystkie knajpy z tradycyjną ukraińską kuchnią są już pozamykane, zupełnie się tego nie odczuwa. Wspominam w tym miejscu o tej tradycyjnej kuchni, ponieważ zachęcona przez kolegów, którzy regularnie odwiedzają Ukrainę, chciałam koniecznie od razu spróbować czegoś typowo słowiańskiego. We Lwowie się to nie udało - ostatecznie wylądowaliśmy we włoskiej pizzerii Da Vinci, która na Trip Advisorze zyskała sobie 3,5 gwiazdki. Pizzeria znajduje się w pobliżu budynku opery i - co w naszym przypadku okazało się bardzo ważne - była czynna przez 24 godziny. I tak, powinnam właściwie rozpisać się w tym miejscu o tym, jak cudna jest ta opera, ale to nie była objazdowa wycieczka z przewodnikiem. Po nieprzespanej nocy w Łodzi, skąd rozpoczęliśmy naszą wspólną podróż, marzyłam tylko o tym, żeby coś zjeść i móc położyć się wreszcie spać. Dlatego szczerze muszę się Wam przyznać, że bardziej niż budynek opery zapamiętałam tamtą pizzerię. Ach, no i stare łady, które widoczne były na każdej lwowskiej ulicy.

Ciekawostką jest to, że jeżeli jedziesz w podróż z fanami motoryzacji, to w każdym mieście bardziej niż na napisy w obcym języku zwracasz uwagę na samochody - i to takie, których się w Polsce nie spotyka. Na Ukrainie standardem były właśnie łady - pojazdy, których produkcja ruszyła w 1970 roku, a więc czterdzieści sześć lat temu. Ogór świetnie wpasowywał się w lwowski klimat, bo był zaledwie pięć lat młodszy (rok produkcji Volkswagena T2, którym miałam okazję podróżować razem z Margielem, Mariem, Zuzą i Jabolem to 1975).

Zobacz też: Ogór. Motoryzacyjne dziecko hipisowskich czasów

I tak, za krótko byliśmy we Lwowie, bym mogła napisać coś więcej o samym mieście. Bardziej niż lwowską starówkę zapamiętałam smak włoskiej pizzy, pierwsze śniadanie na trawie przy Ogórze, mocną kawę, która postawiła mnie na nogi i lwa przy wyjeździe z jednej z ukraińskich stacji benzynowych. Tamten lew przypominał mi trochę dom, bo łatwo go skojarzyć z Pomnikiem Walki i Zwycięstwa we Wrocławiu. Widząc go, momentalnie wpadłam na pomysł, byśmy zrobili sobie przy nim wspólne zdjęcie. Tak, jestem specjalistką od wdrapywania się tam, gdzie nie wolno i robienia sobie zaskakująco dziwnych zdjęć. Na jednej z wystaw dizajnu koniecznie chciałam zrobić sobie zdjęcie w czymś, co w założeniu projektanta miało być chyba krzesłem, ale mi przypominało tunel, do którego można włożyć głowę.

Początki podróży zawsze są łatwe, bo - tak jak w pierwszej fazie związku - pojawia się wiele emocji i czujesz, że odkrywasz coś nowego. Śniadanie i kawa nie jest zwykłym śniadaniem. Jest posiłkiem, który spożywany na łonie natury, daje ci olbrzymie poczucie wolności. Nagle zdajesz sobie sprawę, jak niewiele potrzeba do chwili szczęścia. Z czasem, kiedy musisz zmierzyć się ze zmęczeniem i z samym sobą, a przede wszystkim ze swoimi ograniczeniami, które dobrze znasz i rozumiesz tylko Ty, zaczyna być trochę trudniej. Zachwyt staje się rutyną, by po powrocie zapisać się jako miłe wspomnienie i fotografia w ramce powieszonej na ścianie w Twoim trzydziestokilkumetrowym apartamencie.

Peace, love, music! 



Statek Miłości 2016. Nasza trasa


Wejherowo (Polska)
Łódź (Polska)
Lwów (Ukraina)
Kijów (Ukraina)
Odessa (Ukraina)

Naddniestrze
Kiszyniów (Mołdawia)
Bran (Rumunia)

Bukareszt (Rumunia)
Warna (Bułgaria)
Stambuł (Turcja)
Saloniki (Grecja)
Skopje (Macedonia)
Prisztina (Kosowo)
Shengjin (Albania)

Kotor (Czarnogóra)
Dubrownik (Chorwacja)
Wodospady Kravica, Mostar (Bośnia i Hercegowina)
Belgrad (Serbia)
Budapeszt (Węgry)

Powrót przez Słowację
Wrocław (Polska)

Tczew (Polska)
Wejherowo (Polska)




6 komentarzy:

  1. Też pamietam jakie wrażenie zrobił na mnie widok starych ład stojących w rządku na jednej z lwowskich ulic.
    PS. WOW, ale trasa! Jest już moze relacja ze Skopje?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hej, dzięki za komentarz. Relacja ze Skopje też będzie, piszę po kolei o każdym z miast :) Zapraszam!

      Usuń
  2. Imponująca trasa :) Niestety od kiedy mamy na pokładzie córkę, która nie jest fanką jazdy samochodem musieliśmy odpuścić takie roadtripy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli nie jest fanką jazdy samochodem, to może rzeczywiście. Jestem jednak zdania, żeby podróżować nawet z dzieckiem, nie traktować dziecka jako ograniczenia, które zamyka nam okno na podróże :)

      Usuń
  3. chciałabym pojechać do Lwowa - słyszałam, że piękne miasto dla Polski znaczące, w końcu tak związane z naszymi wieszczami... Ostatnio czytałam książkę w której było wspomnienie przedwojennego Lwowa i teraz... jeszcze bardziej chcę tam jechać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A więc wszystko przed Tobą, dzięki za komentarz i zapraszam do śledzenia bloga

      Usuń

Polub na Facebooku