niedziela, 15 listopada 2015

Nie miej planu. Miej cel, czyli jak zostać aktorką pierwszoplanową [VOL. 3]

"Kopernik odkrył, że Ziemia kręci się wokół Słońca, nie wokół Ciebie". Słyszałam to zdanie kilkaset razy. I zdawało mi się, że rozumiem. Potakiwałam głową, odrzucając w teorii negatywny egoizm. Z praktyką było... trochę gorzej. Ale wówczas jeszcze nie miałam o tym pojęcia.

Wydawało mi się, że życie to podróż, którą można zorganizować według własnego scenariusza (lub planu).  I do jesieni tego roku żywiłam przekonanie, że mogę być jej reżyserem (czytaj: panem / albo raczej panią) swego losu. I chociaż nie jestem jak Krystyna Czubówna zodiakalnym Lwem, to mój sposób myślenia wyglądał mniej więcej tak:

Walczysz - Wygrywasz
Nie walczysz - Przegrywasz

Taki tok rozumowania oczywiście nie jest błędny. Błędne są jego założenia. Prawdą jest, że jeśli chcesz osiągnąć sukces w jakiejś dziedzinie, musisz najpierw odważyć się i spróbować. Słowem, zacząć działać. Jeśli nic nie robisz, siedzisz w bujanym fotelu i żonglujesz palcem po mapie, to raczej z góry jesteś skazany/skazana na porażkę. Gdzie zatem tkwi błąd? Spójrz, tak powinien wyglądać poprawny tok rozumowania:

Walczysz - Wygrywasz/ Przegrywasz
Nie walczysz  - Przegrywasz

Walka wcale nie oznacza wygranej. Oznacza jedynie to, że się starasz, że działasz i próbujesz, że na czymś Ci bardzo zależy. Ale Twoje starania też mają ograniczony zasięg. Tak jak telefon, któremu bateria pada akurat w momencie, kiedy pilnie potrzebujesz do kogoś zadzwonić.

Zobacz też: Nie miej planu. Miej cel... i marzenia. Trzy rzeczy, które pozwolą Ci je spełniać

Spuentujmy: Jeśli już zrobisz wszystko, co było do zrobienia, to powinieneś/powinnaś usiąść spokojnie i poczekać. Ja mówię po prostu: "zdać się na los". Najbardziej niesamowite jest to, że właśnie wtedy, kiedy już odpuszczałam, przestawałam oczekiwać czegokolwiek od życia, gotowa zaryzykować wszystko, zaczynały się dziać rzeczy, których bardzo pragnęłam.

Odpuszczanie nigdy nie było w moim stylu. Raczej byłam jak te lwice z filmów przyrodniczych czytanych kojącym głosem Krystyny Czubówny, gotowe zaatakować w trudnej sytuacji. I tak walczyłam: najpierw o czerwony pasek na świadectwie, o to, by dostać się na wymarzone studia (bo przecież o jedno miejsce bije się 25 osób), potem o wymarzoną pracę, o związek itd. itd. Tam, gdzie wszystko zależało ode mnie, wygrywałam. Ale nie zawsze wszystko zależało ode mnie. W końcu nadszedł taki smutny jesienny dzień, w którym zdałam sobie sprawę, że zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy i nie mam już siły dalej walczyć. Po prostu nie miałam już siły. I uświadomiłam sobie, że to nie tak: że nie jestem reżyserem tego filmu. Jestem tylko pierwszoplanową aktorką. Taką Audrey Hepburn, która nie ma wpływu na scenariusz, ale której głos się liczy. A głos Hepburn liczył się na tyle, że kiedy aktorka odrzuciła propozycję udziału w jednym z filmów Hitchcocka, ten odwołał wszystkie prace związane z projektem, bo nie zamierzał angażować do filmu nikogo innego poza nią. No więc czasami jestem taką Audrey Hepburn.

Najważniejszą rzeczą jest aby cieszyć się swoim życiem. Być szczęśliwym – tylko to się liczy
Audrey Hepburn

I kiedy coś nie szło według mojego scenariusza, czułam się przegrana. Z czasem te porażki okazywały się darem od losu. Są takie kobiety, które lubią walczyć i dawać dużo od siebie. To chyba wada wrodzona, bo pamiętam, jak w pierwszej klasie podstawówki wróciłam ze szkoły, a Mama zapytała mnie, czy zużyłam całe dwa nowe bloki techniczne. Z uśmiechem na twarzy odpowiedziałam, że bloki techniczne same się zużyły, bo większość koleżanek zapomniała wziąć kartek na technikę. Walczyłam tak i dawałam od pierwszej klasy szkoły podstawowej.

Czytaj również: Nie miej planu. Miej cel

A kiedy po dwudziestu latach wreszcie odpuściłam, szczęście czekało tuż za rogiem. Dzisiaj już nie trzymam się ściśle żadnego scenariusza ani planu. Nie mam nawet kalendarza. Ale już nie chcę walczyć, bo mnie to wykończyło, a co gorsza nadszarpnęło samopoczuciem i zdrowiem. Tak jak wyczerpały mnie uwagi dotyczące mojej pasji i zainteresowań. Uwagi na temat tego, że tatuaże są bez sensu, że mogłabym zarabiać kilka razy więcej, kupić inne buty, ubrać inną sukienkę i najlepiej pracować w innej branży. I zmienić akt urodzenia, bo 27 lat to fatalny wiek. Biorąc pod uwagę fakt, że w tym wieku można albo dołączyć do Klubu 27, w którym z otwartymi ramionami czekają na Ciebie Amy Winehouse i Kurt Cobain, albo się podnieść, to tak, to rzeczywiście fatalny wiek.

Tylko że gdyby było inaczej niż jest, nie byłabym sobą. Dzisiaj unikam ludzi z obsesyjnym pragnieniem sprawowania kontroli. Dzisiaj, tak jak Audrey, podnoszę się i cieszę się swoim życiem. I marzę już tylko o tym, żeby przenieść się nad morze, poczuć spokój i spojrzeć na horyzont. I nie chcę wcale wiedzieć, co znajduje się tuż za nim.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polub na Facebooku